W cieniu leszczyny korekta
22.03.2014 ziemek52 edytuj wpis
Sierpień zawsze kojarzył mi się
ze słonecznikami i mimozami. Słoneczniki zaczynają dojrzewać, a
płatki kwiatów zebrane wokół koszyczka przybierają kolor żółty. Wyniosłe,
wysoko na grubych i zielonych tykach ponad płoty ogrodów, skąpane w blasku
słońca. Pióropusze mimoz nisko przy
płotach zaczynają przybierać kolor złocisty. Niebo w sierpniowe południe było
lazurowe. Płynęły po nim białe obłoki cumulusów. Popołudniami w upalne dni przybierały
kolor ołowiany, by po przejściu letniej burzy, znów przybrać kolor biały. W
ogrodach pachniały jabłonie obsypane papierówkami. Nad złocistymi i jędrnymi
gruszami brzęczały pszczoły i osy, tańcząc swój pszczeli taniec nad słodkimi
owocami. Ogrody pełne kwiatów, to paleta barw i zapachów. Różowe
floksy, czerwone i łososiowe lwie paszcze, dalie różnokolorowe, białe lewkonie,
cynie, i przede wszystkim astry czerwone, różowe, fioletowe i schowane między
nie małe, niepozorne, ale jakże pachnące maciejki. Apoteoza barw i
zapachów, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, a domy i ogrody okrywał cień
letniego wieczoru. W oddali słychać było szum pracujących kombajnów "Vistula" lub snopowiązałek. Kosiły
złote łany pszenicy i żyta dla "chleba naszego powszedniego". Pola
zamieniały się w żółto-brązowe ścierniska, nad którymi krążyły stada ptactwa,
szukającego o tej porze łatwego żeru. Był to drugi miesiąc wakacji.
W lipcu
wyjeżdżałem na kolonie. Sierpień przeznaczony był na wyjazdy do rodziny. Matka
moja szła na urlop. To był jej ulubiony miesiąc. Wyjeżdżaliśmy wtedy do
Żyrardowa. Samo przygotowanie do podróży dla mnie, kilkunastoletniego chłopca, było
fascynujące. Może dlatego, że miałem jechać przez Warszawę, że jadę do babci i
dziadka, którzy mają własny dom i ogród a nie mieszkanie w blokowisku. Wakacje
u dziadków pod Warszawą, to było przeżycie niezwykłe dla kilkuletniego chłopca
z początku lat 60-tych, posunięte aż do bezsenności,
jak przebiegnie podróż. Cóż bowiem z tego, że bilety kupiono kilka dni
wcześniej. Cóż bowiem z tego, że kupiono miejscówkę, skoro biletów sprzedawano
dwa a nawet trzy razy tyle, ile było miejsc siedzących. Kto wsiadł zatem
pierwszy ten miał miejsce. Reszta tłoczyła się na korytarzu. Jakie to rozmyślania w
przeddzień wyjazdu i w nocy były. Czy powiezie nas dymiący i sapiący parowóz,
który przy podstawianiu pociągu najpierw roztaczał nad peronem parawan białego dymu. Dopiero za chwilę wyłaniały się zza niego wagony koloru ciemnej zieleni. A może tym razem nowoczesna spalinowa SP-45 nas
powiezie? Póki nie zbudowano trakcji elektrycznej do Poznania i nie zaczęły
jeździć lokomotywy z pentagramem wagony ciągnęły zasapane parowozy lub lokomotywy spalinowe. Kiedy w końcu zawiadowca stacji dał znać "wsiadać
proszę" i parowóz zasnuty parą i dymem z komina szarpnął wagonami i pociąg
ruszył, wszyscy w przedziale usadowieni na swoich miejscach odetchnęli. Była
noc. Pociąg zostawił za sobą światła wielkiego miasta i portu, by pogrążyć się
w ciemności, z której tylko gdzieniegdzie wyłaniały się światła wiejskich
domów. Stukot kół miarowy i jednostajny usypiał podróżnych. Prawie wszyscy
drzemali lub spali. Od czasu do czasu niektórzy cicho rozmawiali. Przedział na
chwilę tylko rozjaśniał blaskami świateł dworcowych lub mijanych stacji, by
znów pogrążyć się w ciemności nocy i cichych oddechach podróżnych. O trzeciej
rano, pociąg wjeżdżał na dworzec w Poznaniu. Zmieniano lokomotywę na
elektryczną. Po czym, bladym letnim świtem, jechaliśmy już prosto do Warszawy.
Przebudzeni promieniami słońca o poranku, patrzyliśmy na uciekające za oknem
łąki Mazowsza. Za Ożarowem zobaczyć już można było iglicę Pałacu Kultury i Nauki.
O siódmej rano pociąg wjeżdżał na Dworzec Warszawa Główna. Te chwile zobaczenia
Warszawy były zawsze wzniosłe dla mnie. Miasto wielkie, milionowe. Szum
samochodów, tramwajów. Ruch. Tu zawsze się śpieszono. Nawet nie wiadomo za
czym i dokąd, ale się śpieszono. Z jakim podziwem patrzyłem na wyciągnięty hen
w górę Pałac Kultury i Nauki, który w tamtych czasach zaliczany był do
najwyższych budynków na świecie. Z Warszawy-Ochoty jechaliśmy pociągiem
podmiejskim do Żyrardowa. Mijaliśmy po drodze Milanówek - miasto mojego
urodzenia. Potem minęliśmy Grodzisk, Jaktorów, Międzyborów, za którym
wyłaniały się mazowieckie wydmy piaskowe i lasy sosnowe z willami ukrytymi w
cieniach drzew. Po chwili zbliżaliśmy się do Żyrardowa. Mijaliśmy szeregi domów
jednorodzinnych położonych w głębi ogrodów . Jeden z nich koloru szaro-
niebieskiego mignął nam za oknem . Był to dom mojego dziadka.
Żyrardów -
stolica polskiego lnu - witał podróżnych XIX wiecznym dworcem, zapachem
gorzelni stającej na przeciwko dworca,”familiakami” postawionymi jeszcze za
rządów Dietrycha - słynnego prezesa Zakładów Lniarskich. Witał nas Żyrardów
zielenią parków i ogrodów przydomowych. Szliśmy od dworca - ulicami
Bohaterów Warszawy, Barona, by za chwilę wyjść na Warszawską. Tu kończyło się
miasto. Kończyły się chodniki i jezdnie. Ulica wyglądała jak mazowiecka polna
droga, pełna kolein i piasku. Latem miała swój niezaprzeczalny urok. Porośnięta
trawami przy płotach, pośrodku w złocistym piasku, nadawała ulicy sielskiego
klimatu. Jesienią i zimą cały ten sielski klimat pryskał, gdy trzeba było
przechodzić przez błoto, kałuże lub zwały śniegu. Wkrótce pokazał nam się
stojący w ogrodzie niebieskawego koloru dom. Otoczony był kwiatami. Malwy pod
oknem, trochę bliżej floksy, lewkonie. Przy płocie rosły porzeczki i agrest, a
między nim stały na zielonych łodygach, jak na tyczkach, słoneczniki. Przy
chodniku prowadzącym do ogrodu i werandy, po lewej stronie, rosła dorodna
leszczyna. W jej cieniu, gdy upał doskwierał, siedziałem z dziadkiem łuskając
fasolę lub groch, obierając jabłka, drylując śliwki, Słuchałem dziadka opowieści z dawnych lat i z
czasów wojny. Opowiadał zapalając kolejną połówkę papierosa w ciemnej lufce i
rozpoczynając od pan, tego panie.
Pod leszczyną stała jasno zielona ławeczka. Siadano
na niej, by schronić się przed skwarem sierpniowego słońca. Cień leszczyny
sięgał lewej ściany domu, osłaniając przy tym kuchnię. Nawet podczas
największego upału, było w niej chłodno. Zalatywał z niej zapach gotowanego
obiadu. Lecz cóż to były za obiady! Młode ziemniaki z koperkiem, zupa z jabłek
zwana "jabczanką" i zsiadłe mleko, to był rarytas. A knedle ze świeżo
zerwanych w ogrodzie węgierek, polane gęstą śmietaną i posypane cukrem, do dziś
mam w pamięci. Zapach cynamonu, zmieszany ze słodkim zapachem gotowanych śliwek i
delikatnie spieczonego ciasta, zawsze kojarzy mi się z knedlami podanymi przez
babcię w Żyrardowie. I chociaż dzisiaj podane przez moja żonę są równie
apetyczne, to jednak chce się powiedzieć "wtedy to były knedle", jedzone
w sielskiej atmosferze ogrodu. Po południu dziadek wysyłał mnie do kiosku Ruchu
po "Express Wieczorny" i papierosy "Sport". Ja dostawałem
drobniaki na cukierki. Szedłem do sklepu na ulicy Barona i kupowałem 10-15 deka
kukułek lub karmelków mlecznych zawiniętych w rożek z szarego papieru
pakownego. Dziadek ceremonialnie wkładał do cygarniczki pół papierosa i
zaciągnąwszy się dymkiem zaczynał czytanie gazety. Zżymał się na różne
wiadomości i partyjne kłamstwa na stronie tytułowej. Mówił po cichu i jakby do
siebie - jak zwykle kłamią. Najchętniej czytał w "Expresiaku"
ulubionego Wiecha czyli Stefana Wiecheckiego. Dziadek napełniał cygarniczkę
drugą połówką papierosa. Zapalił i gdy uniósł się w powietrze niebieskawy
dymek, zaczynał dalszą opowieść. Wpatrzony w oplatającą werandę winorośl,
zdawał się być myślami gdzieś w tamtych czasach - roku 1939 i okupacji. I
wspominał tamte lata, a ja słuchając udawałem się na spacer w myślach, bo jako
dwunastoletni chłopiec znałem Żyrardów. Siedząc więc z dziadkiem pod leszczyną,
znajdowałem się nagle myślami na ulicy Szkolnej, na przeciwko kościoła pw. Matki
Boskiej Pocieszenia. Jakbym przekroczył granice odległości, cudownie lewitując.
Stanąłem przy jednopiętrowym domu z czerwonej cegły. Wtedy w 1939 roku dziadek
z rodziną mieszkał tam na parterze w trzypokojowym mieszkaniu z kuchnią i
łazienką. I babcia wychowując czworo dzieci nie pracowała, a do porządków domowych,
raz w tygodniu przychodziła służąca. Przy domu był niewielki ogródek. W głębi
za ogrodem stały i stoją do dziś piętrowe komórki z drewna. Cały ten kompleks
budynków fabrycznych, stojących jak pomnik przeszłości do dziś, zbudował
właściciel fabryki żyrardowskiej. I jakby na ironię twórcom "Manifestu
Komunistycznego" dorzucił jeszcze wybudowanie szkoły, przedszkola /
zwanego wówczas "ochronką"/oraz kościoła. I chyba tylko przez jakieś niedopatrzenie,
ten skansen gospodarności i sensowności dzielenia zysków przez "zgniłego
kapitalistę" nie został zniszczony. Nie do pomyślenia było dla
komunistycznej propagandy, aby wstrętny wyzyskiwacz stawiał robotnikom
mieszkania? Na szczęście więcej w PRL-u mówiono aniżeli robiono. I dlatego
skansen żyrardowski stoi do dziś. Za mną stał wielki gmach Nowej Przędzalni. Potężny gmach był okryty popielatym tynkiem, a nad oknami
wystawały gzymsy z czerwonej cegły. Szprosy dzieliły okna na 9 równych
lufcików. W lato widać było jak w szachownicy okien, co rusz uchylony jest mały
lufcik. W tej fabryce przed wojną dziadek pracował, jako majster. I choć do
pracy miał pięć minut drogi, z domu wychodził, dzień w dzień pół godziny przed
robotą. Praca to była dla niego świętość. I gdy porwany ciekawością chciałem
wyruszać w dalszą wycieczkę, aż do fabryki nie okazując żadnej przepustki przy
wejściu, przenikając jedynie w myślach dyskretnie obok wartowników, potężny
szum i stukot pociągu rozcinający ciszę popołudniową, znów przywołał mnie na
miejsce pod leszczyną.
Gdy upał zelżał a w ogrodzie
zapadła letnia cisza. Od czas do czasu, tylko zakłócana hałasem pędzącego
pociągu. Zbliżał się podwieczorek. Babcia nakryła stolik lnianym obrusem zdobionym
kwiatami. Postawiła ciasto drożdżowe i kompot wiśniowy koloru bordo , piękny i
klarowny jak wino. W domu babci królował len. W kuchni były ściereczki i
fartuszki lniane. Na karniszach w pokojach zawieszone były lniane story.
Sprawiały wrażenie ciężkich i lejących. Nie przepuszczając promieni słonecznych
i zacieniając pokoje, dawały przyjemny chłód. I tylko tam, gdzie były lekko
rozsunięte, promienie słoneczne wąską smugą światła rozcinały półmrok, a w
wąskiej poświacie, widać było unoszące się i migocące drobinki kurzu.
Wieczorem o zachodzi słońca niebo rozświetlało się różne odcienie koloru czerwonego, wróżąc dobrą pogodę na dzień następny. Dziadek wyciągał ze starego, czarnego biurka
stare fotografie. W brązowej sepii pokazany był dom na Szkolnej. Fotografie całej
rodziny, a wśród nich mojej matki, wtedy uczennicy żyrardowskiego gimnazjum.
Gdy dziadek wspominał te przedwojenne czasy, znów wyobraźnią udałem się na
spacer do domu na Szkolnej, do tej spokojnej przystani, osłoniętej cieniem
kościoła pw. Matki Boskiej Pocieszenia i Zakładów Lniarskich. Oazy spokoju, aż
do momentu, gdy w drzwiach domu rodzinnego, pojawił się zaraz po kapitulacji
Polski we wrześniu 39, volksdeutsch. Ubrany w skórzany płaszcz i tyrolski
kapelusz wrzeszczał, że mieszkanie należy opuścić natychmiast i przenieść się
na oddaloną o 2 kilometry ulicę Nabielaka. Wróciłem jednak w tym momencie do
domowych pieleszy babci i dziadka, bo dziadek skończył na dziś opowieść, a ja
niedługo położyłem się spać, zmęczony upałem dnia i wrażeniami.
Wieczorem, gdy słońce chowało się za
horyzont rozświetlając niebo na czerwono i wróżąc pogodę na dzień następny,
dziadek wyciągał ze starego, czarnego biurka stare fotografie. W brązowej sepii
zdjęć pokazany był dom na Szkolnej. Fotografie całej rodziny, a wśród nich
mojej matki , wtedy uczennicy żyrardowskiego gimnazjum. Gdy dziadek
wspominał te czasy tuż z przed wojny, znów wyobraźnią udałem się na spacer do
domu na Szkolnej, do tej spokojnej przystani, osłoniętej cieniem kościoła Matki
Boskiej Pocieszenia i Zakładów Lniarskich. Oazy spokoju, aż do momentu, gdy w
drzwiach domu rodzinnego , pojawił się, zaraz po kapitulacji we wrześniu 39,
volksdeutsch . Ubrany w skórzany płaszcz i tyrolski kapelusz wrzeszczał, że
mieszkanie należy opuścić natychmiast i przenieść się na oddaloną o 2 kilometry
ulicę Nabielaka. Wróciłem jednak w tym momencie do domowych pieleszy babci
i dziadka, bo dziadek skończył na dziś opowieść, a ja niedługo położyłem się
spać, zmęczony upałem dnia i wrażeniami.
Rano budziłem się przy śpiewie
ptaków. Ogród schowany był nieraz w owalu mgły. Sierpniowe mgły snuły się po
polach i ogrodach, zanim słońce wysoko nie wzniosło się na niebie. I gdy ogród
zasnuty był sierpniową mgłą, zza płotu słychać było tylko stłumiony warkot
silników lokomotywy elektrycznej, stojącej pod semaforem. Odnosiło się
wrażenie, jakby za ową ścianą mgły, ryczało jakieś uwięzione widmo, prosząc o
uwolnienie. I tylko przerywał owe prośby niewidocznego zza mgły widma, szum
pędzącego pociągu do Warszawy lub z Warszawy. Dziadek budził mnie o 8;00 rano i
gdy dokonałem porannej toalety, świeży i rześki siadałem do śniadania. Jadłem
nielubianą w domu zupę mleczną, którą tutaj apetycznie pałaszowałem. Jedząc
zupę patrzyłem na podane w koszyku, świeży chleb i bułki i na piękny biały,
trójkątny twaróg oraz masło wyłożone na talerzyku, które kobieta z pobliskiego
Międzyborowa przyniosła o 6 rano, gdy ja, zanurzony byłem jeszcze w marzeniach
sennych, a dziadek mój kończył ostatnimi pociągnięciami brzytwy golenie, a
babcia wróciła już ze sklepu na Barona z porannych zakupów. Mgła
rozchodziła się i w miejsce widocznych tylko zarysów ogrodu, pojawiały się
korony drzew pełnych owoców i kwiaty w całej palecie barw. Z leszczyny
przestały spadać krople porannej rosy. W zaroślach i kwiatach, widać było nowo
utkane pajęczyny z wiszącymi jak paciorki różańca kroplami rosy. O tej porze
zawsze szedłem z dziadkiem rąbać drzewo. Najpierw czyścił siekierę usuwając
wszelki brud. Potem okrągłą ostrzałką, ruchem okrężnym wzdłuż ostrza, ostrzył
ją, aż stała się srebrzysta tak, że łamało się na niej światło, jakby owe
narzędzie służyło nie do cięcia drewna, ale promieni słonecznych. Potem wbijał
klinek w kłodę drewna, by za chwilę potężnym precyzyjnym uderzeniem obuchem,
rozłupać kłodę na pół, a następnie ostrzem na szczapy. I właśnie szczapy
rozsypujące się wokół, zbierałem i układałem w równe warstwy przy komórce.
Kiedy pracę dziadek zakończył, a ja wszystko poukładałem w równą ścianę szczap
i gdy za chwilę pozgrabiałem odpady drewna i kory, siadaliśmy na ławeczce pod
leszczyną, by w jej cieniu odpocząć. Zanim jednak zacząłem słuchać
dalszego ciągu opowieści z dnia poprzedniego, babcia przyniosła świeżo zerwane
jabłka. Kruche i oliwkowego koloru papierówki smakowały wybornie. I gdy ja
delektowałem się smakiem papierówek, żółtych i kruchych, dziadek zapalił pół
papierosa, osadzając go w cygaretce. Wiedziałem wtedy, że nadszedł czas dalszej
opowieści. Cofnęliśmy się w zamierzchłe i okrutne czasy okupacji, gdy
Niemcy wkroczyli do Żyrardowa a volksdeutsch wyrzucił całą rodzinę ze Szkolnej
na odległą Ludwika Nabielaka. Niejeden z byłych mieszkańców miasta nagle okazał
się volksdeutschem. Donosili i okradali Polaków i Żydów. Wyrzucali ich z
mieszkań, odbierali sklepy i majątki, a Żydów gonili do getta. Jakby
ich zło opętało i rozbestwienie. Zaprzeczenie zwykłej ludzkiej przyzwoitości
i moralności.
Ulica Nabielaka jest
równoległa do Warszawskiej. Łamiąc wszelkie rygory poszanowania cudzej
własności, udawałem się w myślach się na nią wprost przez sąsiednie ogrody,
przeskakując niewielkie płoty, biegnąc co sił w nogach przez cudze grządki, by
po chwili stanąć vis a vis niewielkiego białego domku, stojącego w głębi
ogrodu. Właśnie tam rozegrało się wszystko, co najgorsze dla
rodziny. Dziadek pracował nadal w Zakładach Lniarskich jako majster
przędzalni. Utrzymywał 6 osobową rodzinę. Na tkalni przy wyrobie najbardziej
barwnych materiałów lniarskich pracowała najstarsza córka, Janina. I gdy
wydawało się, że życie biegnie swoimi torami , z dala od zawieruchy wojennej,
szargania godności człowieka, że w tym małym domu, schowanym w głębi ogrodu,
jakby odciętego od potworności wojny przez osłonę drzew, nie zdarzy się nic
złego, aresztowano dziadka w łapance przy fabryce. Spęd wprost pod lufy
żandarmów i najbardziej zajadłych volksdeutschy. Nie znali litości dla
nikogo. Dla własnych sumień też.
Był październik 1942 roku. Dymy z
krematoriów Auschwitz-Birkenau biły już w niebo. Ale dla dokładnej i
skrupulatnej "rasy panów", widocznie jeszcze niepełną parą, bo
wkrótce ich niewykorzystaną do końca wydajność, mieli zasilić wzięci z łapanki
więźniowie, w tym mój dziadek, z zemsty za akcję partyzantów w Lasach
Radziejowickich.
Pogrążył bym się chyba się bez reszty w
tych strasznych opowieściach ze strasznych czasów, gdyby nie doszedł do mnie z
kuchni zapach gotowanej kapusty, bulionu i mięsa oznajmiając bez jednego słowa,
ale z całą pewnością, że dziś na obiad będą gołąbki. Nie zwróciłem bowiem
uwagi, całkowicie pochłonięty wyobraźnią w owych czasach pogardy i nienawiści,
"rasy panów", "podludzi", "półludzi" i
"nieludzi", łapanek, rozstrzeliwań i wywózek na roboty lub do obozów
koncentracyjnych, czasów śmierci i zagłady, zgotowanych ludziom przez ludzi, że
babcia nie zważając na nasze rozważania, poszła do ogrodu i przyniosła dorodną,
zieloną i karbowaną kapustę włoską. I gdy zasłuchany opowieściami dziadka,
chciałem razem z nim, uciekać przed Szkopami, babcia spokojnie w zaciszu
kuchni, najpierw ugotowała liście kapusty, potem ryż, by w końcu przyrządzić
mięso mielone, dodając pieprzu, soli i jajka. Wszystko owinęła w liście ugotowanej
kapusty i włożywszy do garnka, dusiła na małym ogniu węglowej
kuchenki. Dopiero donośny głos babci - obiad na stole - wyrwał nas z tej
podróży w przeszłość, gdy w mojej wyobraźni pojawiły się pociągi z ludźmi
ściśniętymi w bydlęcych wagonach. Z stojącymi na rampach SS-manami z psami,
wpędzającymi do wagonów więźniów. Wepchnęli też dziadka. Po czym zasunęli i
zatrzasnęli drzwi, jakby zamykali bramy życia. I wśród SS-manów i ujadających
psów, stali na rampie żyrardowscy volksdeutsche. Bestie i łajdacy. Denuncjatorzy
i szpicle, bijący ludzi do nieprzytomności, którzy najpierw zawlekli w łapance
mojego dziadka do ciężarówki, by teraz przyglądać się, jak wysyłają go
pociągiem do Radogoszczy, podobozu Auschwitz-Birkenau . I chyba tylko
dzięki Opatrzności, aby zachował się świadek ich postępków, dziadek , gdy
pociąg zatrzymał się pod semaforem koło Skierniewic, uciekł z transportu.
Wydostał się przez dziurę z odbitych desek wagonu. Choć żandarm skierował w
jego stronę, serię z pistoletu maszynowego, nie sięgnęły go kule i schronił się
w lasach koło Radziwiłłowa. Z pogrążenia w opowieściach z tamtych czasów
wyrwała nas babcia oznajmiając stanowczo, że obiad podany. Na półmisku parowały
młode ziemniaki posypane pachnącym koperkiem, w miseczce czekała przygotowana mizeria
a w salaterce rumieniły się gołąbki. Do kubeczków nalany był kompot śliwkowy.
Przystąpiliśmy do jedzenia obiadu. Opowiadania wojenne dziadka zostały odłożone
na później.
Dni wakacyjnej beztroski mijały nie tylko
na słuchaniu opowieści dziadka. Wypełniały je, praca w ogrodzie, spotkania z
kolegami, gra w piłkę. Na boisku Technikum Elektrycznego rozgrywane były
popołudniami mecze drużyn z pobliskich ulic. Od dzieciństwa grałem jako
bramkarz. Wrodzony spryt i refleks, a nie warunki fizyczne sprawiały, że
potrafiłem sięgnąć piłkę zmierzającą do bramki. W telewizji wczesnych lat
60-tych meczów było niewiele. Chodziło się na mecze na stadiony. Pamiętam z
owych meczów, gdy nad stadionem unosiła się niebieskawa powłoczka dymu
tytoniowego i szmer głosów kibiców rósł w chwilach emocji , by po chwili
zmienić się w jęk zawodu lub eksplozję radości po zdobyciu bramki; otóż z tych
meczów zawsze, najbardziej tkwiły mi w pamięci, parady bramkarzy, którzy nieraz
jak prestidigitator wyciągający królika z kapelusza, łapali piłkę niechybnie
zmierzającą do siatki. Ten zachwyt nad popisami bramkarzy powodował, że jako
niepozorny chłopiec byłem bramkarzem w "kopaną" naśladując parady
Kostki , Szymkowiaka lub Banksa. Grało się do zachodu słońca. Przychodziłem do
domu umorusany pyłem boiskowym i piaskiem. Siadałem pod leszczyną, zmęczony i
zdyszany. Słuchałem wtedy napomnień babci, gdzie tak się pobrudziłem i w
ogóle, jak można tak długo biegać i być poza domem. I te uwagi raz
oddalały się ode mnie, by za chwilę znów się do mnie przybliżyć. Bowiem babka
mówiąc bez przerwy, to szła do kuchni, to znów z niej wracała, stawiając na
stole przyszykowaną kolację. Stawiała jednak nie pod leszczyną, ale w swoim
ulubionym miejscu naprzeciwko werandy. Choć gadała prawie cały czas, gdy ja
spożywałem kolację, to jednak uśmiechała się przy tym, widząc jak pustoszeje
talerz z kanapkami i podanymi do nich pomidorami i ogórkami małosolnymi.
Wiedziałem już, że czeka mnie jeszcze narzekanie babci nad umorusanym ubraniem.
Zobaczywszy mnie jednak po kilku minutach wykąpanego, w pidżamie i gotowego do
snu, darowała wszystko. Wieczorem zapowiadała, że w środę jest dzień targowy i
zaraz po śniadaniu idziemy na targ. Nim poszedłem spać, siadałem w fotelu i
oglądałem z dziadkiem telewizję. Na czarno-białym ekranie telewizora
"Szmaragd" oglądaliśmy westerny, komedie i nieraz gdy siedziałem jak
trusia i nie zwracałem uwagi, a film sensacyjny lub Teatr Kobra przykuły uwagę
babci i dziadka, udało mi się oglądnąć spektakl według powieści Agaty Christi. Potem
często oglądałem w ich wykonaniu teatr, wzajemnego obwiniania, że dopuścili do
zobaczenia przez dziecko teatru sensacji.
Rano zgodnie z zapowiedzią szedłem z
babcią na targ. Szliśmy na skróty przez Smoczą do Moniuszki. Zbliżając się do
zbiegu ze Słowackiego, zawsze wstępowaliśmy do cukierni Śliwińskich. Schodziło
się schodkami w dół. I gdy tylko uchylono drzwi witał nas zapach ciast,
migdałowy, waniliowy i czekoladowy. Na półkach rozstawione były na blachach
ciastka najprzeróżniejsze: napoleonki , eklery, ptysie, markizy, wuzetki.
Tortowe i drożdżowe. Z kremem i bez kremu. Wśród tego mnóstwa ciastek były też
jagodzianki. Owalne drożdżówki polane lukrem. Od razu czuło się smak
świeżych jagód z Lasów Radziejowickich. Dużych, jędrnych, twardych i
fioletowych. Wypełnione po brzegi jagodami smakowały wybornie. Gdy bowiem
rozpuścił się w ustach słodki lukier i następnie waniliowy smak ciasta,
pozostawał w nich lekko cierpki smak jagód. Jadło się ich nie jedną, ale trzy
lub cztery . Pozostawał na długo nie tylko smak wanilii, lukru i jagód, ale też
fioletowa barwa zębów i języka, jakbyśmy przed chwilą wypili z kałamarza
atrament. W późniejszych latach, gdziekolwiek bym nie był i w jakiej cukierni
bym jadł jagodzianki, zawsze przypominały mi się te, od Śliwińskich.
Z targu wracaliśmy z torbami pełnymi
warzyw - kalafiorów, botwinki, cebuli i bobu. Babcia kupowała u rzeźnika piękną
wołowinę na bitki, cielęcinę lub schab na kotlety. Tak obładowani wracaliśmy do
domu przez Słowackiego i Bohaterów Warszawy. Za prostopadłą do niej Bratnią
stoi do dziś dwupiętrowy dom pod numerem 20. Zbudowany z cegły klinkierowej.
Lewa strona jest niższa z drzwiami wejściowymi koloru zielonego, zwieńczonymi
popielatym gzymsem. Nad nim znajduje się nisza z osadzoną w niej popielatą
kulą. Nad wejściem do budynku jest taras. Prawa strona domu jest wyższa. Na
parterze jest okno weneckie. Na piętrze domu wąskie dwa okna. Wszystkie
zdobione gzymsami. Niższy i wyższy bok fasady zwieńczony spływem wolutowym w
kształcie spirali. Właśnie w tym domu mieszkaliśmy na I piętrze, zanim w
1954 roku ojciec, zabrał nas do odległego i nieznanego wtedy Szczecina. Na
zawsze. Dom stoi do dziś i gdy przyjeżdżamy do Żyrardowa, staje się pierwszym
wspomnieniem, naszej bytności tutaj. Idąc dalej skręcaliśmy w ulicę Henryka
Barona, by dojść do Warszawskiej. Podobnie i teraz wracając z bazaru i mijając
ów dom skręcaliśmy w tą samą ulicę, by dojść do domu dziadka. Zastawaliśmy
go niestrudzenie pracującego w ogrodzie. Nie uszła jego uwadze ani jedna stonka
ziemniaczana lub gąsienica bielinka kapustnika, zwana przez niego liszką.
Wszystkie były dokładnie zebrane i spalone. Podobnie nadgniłe i suche liście.
Spady były skrupulatnie pozbierane, następnie obierane i krojone na stoliku pod
leszczyną, a babcia robiła z nich kompoty, musy i przeciery. Gdy więc wróciłem
z bazaru i zjadłem obiad, siadaliśmy w cieniu i obieraliśmy owoce, snując przy
tym dalsze opowieści. Prace nad obieraniem spadów jabłek lub krojeniem i
usuwaniem pestek śliwek szły nam wartko. Praca musiała być wykonana szybko i
sprawnie. Zerkała bowiem na nas babcia z okna kuchni i pytała, jak tam długo
jeszcze, bo ogień w kuchni już podłożony i rondel do smażenia powideł już
czeka. Niedługo po tym, jak obrane antonówki i wydrylowane śliwki oddaliśmy do
kuchni, dom wypełniał słodki zapach smażonych powideł. Przenikał wszystkie
pomieszczenia, mieszając się z zapachem jabłek i cynamonu z gotowanego musu
jabłkowego. Po południu wybierałem się kolegami na łąki do pobliskiego
Międzyborowa. Niedaleko od nich biegły tory kolejowe. Kładliśmy na nie kapsle
od butelek. Nadjeżdżający pociąg prasował je na "blachę". Potem
całymi godzinami graliśmy nimi w kapsle. Wypychałem nimi całe kieszenie, a
wieczorem brzęcząc wysypywały mi się na podłogę w pokoju. Babka od razu
wypowiadała dziesiątki zdań, bo "kto to widział, aby takie śmieci po
kieszeniach nosić". Dziadek przymykał oko, bo wiedział, że gros kapsli
jest z jego butelek po piwie. Wypijał złocisty trunek po pracy w ogrodzie, z
kufla, bo tylko tak lubił je pić. Nalewał wolno po ściance kufla, aż biała
piana zwieńczyła złocisty napój. Potem dopiero, gdy już z lekka zaczęła spływać
po ścianach zaczynał pić. Czytał przy tym swojego ulubionego
"Expresiaka" i felietony Wiecha. Napełniał fifkę połową papierosa i
dopiero wtedy, gdy z ust wypuścił niebieskawy dymek, uchylił łyk zimnego piwa i
zaczął czytać Wiecha, naprawdę odpoczywał.
Zbliżała się sobota. W ten dzień zawsze
wybieraliśmy się na cmentarz. Zaraz po obiedzie babcia szła do ogrodu naciąć
kwiatów. Naręcza róż białych i czerwonych, cynii, mieczyków, lewkonii i astrów
niosła na cmentarz i ozdabiała nimi groby najbliższych. Idąc mijaliśmy ulice:
Nabielaka , Bohaterów Warszawy, Piaskową, na której obok jezdni nie było
chodników, ale ścieżki piaszczyste. Szliśmy przez Mireckiego, potem Kościuszki,
następnie Limanowskiego, by dość do bramy cmentarza. Tak jakby ów cmentarz był
centrum miasta, a nie ruchliwe ulice i Zakłady Lniarskie i chyba rację ma
G.G.Marquez mówiąc ,że "wszystkie ulice we wszystkich miastach
nieuchronnie prowadzą na cmentarz". Idąc cały czas widzieliśmy dwie wieże
kościoła Matki Bożej Pocieszenia. Od zachodu, mijając Kościuszki, wyłaniał się
od apsydy w całej okazałości neogotycki gmach kościoła z czerwonej cegły. W
drodze do Limanowskiego oglądaliśmy stare, robotnicze familiaki. Jednopiętrowe
domy z czerwonej cegły z oknami pomalowanymi na kolor ciemnozielony. Za
budynkami były podwórza a w głębi nich stały drewniane „sławojki" czyli
wychodki. Za nimi rozciągały się ogrody. O tej porze całe w kwiatach. W końcu
doszliśmy do cmentarza. Niedaleko po przekroczeniu bramy jest grób z czarnego
granitu. Wtedy jeszcze tylko córki ciotki Janiny i wujka Bolka. Dziś już grób
rodzinny córki i rodziców. Henia zmarła mając zaledwie 16 lat w 1940 roku.
Świeże i kolorowe kwiaty z ogrodu, dodały życia temu miejscu wiecznego
spoczynku. Idąc dalej skręciliśmy alejką w lewo i doszliśmy do pokrytego szarą
płytą grobu babci Stefanii i cioci Jasi. Stefania jest właściwą moją babcią i
mojego brata i pierwsza żoną dziadka. Była matką naszej mamy. Zmarła mając 28
lat w 1928 roku. W tym samym roku, w którym Aleksander Fleming w swoim
laboratorium zauważył w jednym z naczyń niebieską pleśń. Po wielu
eksperymentach odkrył penicylinę, działającą silnie bakteriobójczo. Jednak
galopujące suchoty u babci Stefanii nie chciały poczekać na ów cudowny lek.
Jakby wiedziały, że to penicylina odbierze im życie, a nie one babci. Dziadek
zawsze stał koło grobu długo i w zadumie. Wspominał bowiem nie tylko swoją byłą
żonę, ale też swoją pierwszą córkę, zamordowaną przez hitlerowców. 12
października 1943 roku z domu na Nabielaka, nijaki volksdeutsch Paprzycki,
bestia żyrardowska kreatura chodząca w ludzkiej skórze, zabrał na Gestapo 23
letnią młodą dziewczynę, pracownicę Zakładów Lniarskich. Dwa dni później 14
października 1943 roku Niemcy z zemsty za akcję partyzantów pod Radziwiłłowem,
zastrzelili niewinną dziewczynę we wsi Pułapiny pod Żyrardowem. Teraz grób
przystrojony był różami i mieczykami. Migotały niebiesko-żółte płomyki zniczy.
Na twarzy dziadka wracał uśmiech. Mieliśmy wrażenie, że jak Mały Książę,
spoglądając na miliony gwiazd był szczęśliwy, bo na którejś z nich jest Jego
róża, tak i on wierzył i był szczęśliwy, że gdzieś na jednej z gwiazd są jego
róże - Stefania i Janina.
W dalszej wędrówce po cmentarzu doszliśmy
do grobu matki dziadka, Marcjanny. Mojej i brata prababki. Prosta mogiła
z żelaznym krzyżem, wokół porośnięta ciemnozielonym bluszczem i ustawionymi
koło krzyża kwiatami w wazonie. Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że za
kilkanaście lat, będzie to prawie rodzinny grobowiec z marmuru z stającymi nad
nim trzema krzyżami, jak znak dla pielgrzymów. Dwie alejki dalej doszliśmy
do miejsca wiecznego spoczynku ojca dziadka Kazika - Stanisława. Spoczywają tutaj
jego córka Maria i jego zięć Jan. Całe ozdobiliśmy kwiatami i płonącymi
zniczami. Odwiedziliśmy jeszcze groby rodziny babci Gieni - drugiej żony
dziadka Kazika. Udając się w drogę powrotną wyszliśmy drugą bramą od ulicy
Spacerowej. Typowej żyrardowskiej ulicy na obrzeżach miasta. Bez chodników, z
koleinami na jezdni, sypkim piaskiem mazowieckim, w którym grzęzły nogi.
W domu dziadek wyciągnął z dna szuflady
teczkę z dokumentami. Z pośród równo ułożonych pism sięgnął wyblakłą od
starości i pożółkłą metrykę urodzenia swojego ojca, Stanisława. Pradziadek
urodził w się 1855 roku we wsi koło Sochaczewa. Dokument miał dwie strony. Na
jednej napisane było w języku polskim. Na drugie cyrylicą po rosyjsku. I tylko
tyle zdołałem zapamiętać. Dziś ten rodziny dokument gdzieś zaginął. Może leży
gdzieś na strychu wśród starych książek i szpargałów, czekając, aż któryś z
prawnuków pisząc genealogię rodzinną, odnajdzie go pod grubą warstwy kurzu i
schowa do najważniejszych rodzinnych archiwaliów. Minęło Matki Boskiej Zielnej
i zaczęły się złocić mimozy, pierwsze zwiastuny jesieni. Opustoszały
już krzewy porzeczek i agrestów. W spiżarni na półkach czekały zimowych
miesięcy zawekowane wiśnie. Wieczory szybciej zapadały. Coraz bardziej chłodne
i pełne zroszonej trawy . W takie wieczory często siedzieliśmy na werandzie.
Nasza leszczyna pogrążała się szybciej w wieczornym zmroku. Przed mocnym
jeszcze sierpniowym słońcem chroniła nas tylko w południe. W sierpniowy
czas w Żyrardowie wspominane było Powstanie Warszawskie. I prowadzone były
gorące dysputy nad słusznością tej akcji zbrojnej. Jedni za, drudzy przeciw.
Często wracając z boiska zastawałem dziadka dyskutującego z sąsiadem przez płot
albo na werandzie. Wtedy przysłuchiwałem się owym rozmowom "za i
przeciw" Powstaniu Warszawskiemu. I gdy wypili już nalewkę albo kilka
butelek piwa rozchodzili się do domów pozostając i tak przy swoich zdaniach.
Jeden bowiem, był tam na miejscu w piekle ognia. Drugi oglądał tylko łuny
Warszawy widoczne z odległego o 40 kilometrów Żyrardowa. I zadałem kiedyś
dziadkowi pytanie, czemu nie brał udziału w Powstaniu? Odpowiedział mi prosto i
bez wykrętów. Po ucieczce z transportu do Oświęcimia został
"cichociemnym". Ukrywał się przez resztę wojny na wsi pod Guzowem u
brata Konstantego. Był "spalony". Istniał i nie istniał. Był i nie
był. Odwiedzał od czasu do czasu rodzinę. Podwoził go brat furmanką do rogatek
miasta pod stertą ziemniaków. Tamtędy między zaroślami, komórkami i
"sławojkami" przedostawał się dziadek Kazik do domu. Spędzał w nim
noc. Po czym z samego rana szybko, tymi samymi drogami wracał na wieś. I
pewnego razu wiosną 1944 roku będąc na noc w domu ledwo uszedł cało z życiem.
Ocaliło go dwóch Wermachtowców mieszkających tuż przy domku na Nabielaka w
Żyrardowie. Niemcy po klęsce pod Stalingradem i Kurskiem byli w odwrocie. Dwóch
oficerów Karol i Willy dostało kwaterę przy domu babci i dziadka. I mieli już
dość szaleństw Hitlera i barbarzyństwa wojny. Chcieli żyć normalnie .
Przynosili do babci rzeczy do prania. W zamian dawali marmoladę, margarynę,
konserwy i papierosy. I w miarę jak czas płynął zaczęli się przyzwyczajać do
tego względnego spokoju. Z dala od zawieruchy wojennej. Od okropieństw wojny.
Nieraz zdarzało się, że spotykali dziadka będącego w domu. Zdążyli już
dowiedzieć się o całym dramacie jego rodziny. O zmordowaniu córki Janiny. O
jego ucieczce z transportu do Oświęcimia. O naszej matce, która jako 20 letnia
kobieta pracowała na całą rodzinę. Wiedzieli o jego ukrywaniu. I gdy zapadały
wieczory przychodzili na rozmowy. Przynosili zdjęcia swoich rodzin. Dzieci i
żon. I tęsknili tak, jak tęskni normalny człowiek za swoją rodziną po latach
rozłąki. Mieli dość. Dość mieli zresztą wszyscy. Obaj bali się Rosjan i
przestrzegali przed nimi. Ludzie niesieni entuzjazmem ze Szkopy dostają łupnia
nie zdawali sobie sprawy, że zbrodniarz zwycięża zbrodniarza. Owszem gasły dymy
krematoriów i odzyskiwaliśmy wolność. Nie wiadomo jednak było, że będzie to
wolność mocna ograniczona. Że terror i łapanki gestapowskie zamienią się w
wywózki na Sybir, a więzienie na Pawiaku zastąpią kaźnie na Rakowieckiej w
Warszawie , Montelupich w Krakowie i SB-eckie areszty w każdym
mieście. Pewnego razu, a było to w maju 1944, dziadek został w domu na
dłużej. Nic bowiem nie zapowiadało nieszczęścia. Nie przypuszczał, że za rogiem
ulicy, czai się bestia Paprzycki z oddziałem żandarmerii i Gestapo. Zamknięto
ulicę z dwóch stron i wyciągano mężczyzn z domów. Jednego za drugim. Jako
pierwszy wywoływał ich Paprzycki. Sprzedawczyk i kreatura w ludzkiej skórze. Ku
niewiedzy dziadka, Gestapo było coraz bliżej domu. Babcia usłyszała mocne
pukanie do drzwi. Dziadek szybko schował się do piwnicy w pod podłogą w pokoju.
Zamknął klapę. A syn Krzysztof rozłożył dywan. Babcia otworzyła drzwi i
zobaczyła niemieckiego oficera zza płotu - Karola. Frau Genovef powiedział z
niemiecka. Paprzycki. Łapanka. Czy Herr Kazimir jest. Babcia nie chciała
odpowiedzieć. Bała się. Wiedziała, że przecież dziadek jest w domu. Ale w tym
momencie nie wierzyła nawet, skądinąd poczciwemu Niemcowi. Jednak Karol
nalegał - "Gestapo Frau Genovef. Uczekacz czeba". Rzekł łamaną
polszczyzną. Ale gdzie i jak odpowiedziała babcia? Słysząc już wrzaski
żandarmów i Paprzyckiego - raus, raus, schnell , schnell pobiegła po dziadka.
Zbieraj się - Niemcy idą. Karol czeka. Wyszli szybko z domu i przez odbite
sztachety w płocie przeszli do domu wermachtowców. Tego domu Paprzycki i
Gestapo nie tknęli. Po oddaniu salutu Heil Hitler odjechali. Dziadek
ocalał. Potem babcia dowiedziała się, że w przeddzień zdarzenia na
dom Willego w Hanowerze spadły alianckie bomby. Rodzina przeżyła. Być może ten
fakt przelał falę goryczy. A pomoc okazana dziadkowi była jakąś formą sprzeciwu
wobec bezsensu wojny i hitlerowskiego systemu zbrodni. Paprzycki niedługo
potem zginął w zamachu. Wyrok wykonali żołnierze AK. Zwłoki leżały w rynsztoku
na żyrardowskiej ulicy. Żył Paprzycki w moralnym rynsztoku i skończył w
rynsztoku. "Jakie życie taka śmierć".
Sierpniowe wieczory były już
coraz chłodniejsze. Trawy i kwiaty zroszone ranną mgłą czekały na słońce, by
jego ciepłe promienie osuszyły je z kropel wody. Wisiały tu i ówdzie na
pajęczynach niczym paciorki różańca. To był znak, że powoli zbliżała
się jesień i kończyły się wakacje. Korzystałem z sierpniowej pogody i spędzałem
czas wolny w ogrodzie. Rozkładałem leżak i czytałem książki. Coraz bardziej
jednak myślami byłem w rodzinnym Szczecinie. I zamiast skupić się nad czytaną
książką, udawałem się w wyobraźni w podróż nad Odrę i Wały Chrobrego. Do
znajomych ulic, podwórek, zaułków, boisk i piwnic. Wtedy bowiem grało się
i bawiło gdzie popadnie. Wszystko bowiem zależało od pomysłów. Te zaś
powstawały na poczekaniu. W jednej chwili. Można było grać w piłkę na boisku,
podwórku lub ulicy. Można było bawić się w podchody i całymi drużynami oddalać
się od domu o kilka ulic. A w deszczowe dni, jakże często schodziliśmy do
piwnic i pełni strachu przemierzaliśmy całe labirynty. I tak, leżąc na leżaku
pod leszczyną lub gruszą tęskniłem za zabawami podwórkowymi lub meczami
ulicznych drużyn w piłkę. Przede wszystkim jednak tęskniłem już za szkołą. Bo
było tak i jest, że "budy" najbardziej nie lubi się, gdy daleko do
wakacji. A gdy wakacje się kończą, znów odczuwamy przypływ sympatii i tęsknoty
za nią. Tak i ja tęskniłem i myślami byłem już w szkole. Choć w rzeczywistości
byłem jeszcze u babci i dziadka w Żyrardowie. Chcąc jak najszybciej już być z
kolegami w Szczecinie i przenosząc się myślami w przyszłość nie wiedziałem, że
dziadka będę widział po raz ostatni. I po raz ostatni usłyszę jego opowieści.
Zobaczę po raz ostatni jak czyta "Ekspresiaka"i zapala połówkę
papierosa w fifce. Bo łatwiej nam wyobrazić sobie, że następne wakacje będą
deszczowe, niż to, że ktoś najdroższy odejdzie od nas na zawsze.
W lipcu następnego roku listonosz
zapukał do drzwi przynosząc telegram.To zawsze wieszczyło coś niedobrego. Tak
było i tym razem. Napisane było " przyjeżdżajcie Kaziu bardzo
chory. jest bardzo źle". 22 lipca cały świat wokół dziadka
zawirował. Wychodząc z komórki nie utrzymał już narzędzi w rękach. Szedł
jeszcze chwilę niesiony już tylko instynktem, resztką sił. A był silnym
mężczyzną. Choroba mu te siły odebrała. Chwiejąc się zdołał jeszcze pójść w
stronę ławeczki. Nie doszedł. Upadł na ziemię. Cienia użyczyła mu leszczyna. Ta
sama, pod którą tak często siadaliśmy razem. Wylew. Dziadek po sześciu
dniach zmarł. Przyjechałem podczas kolejnych wakacji na jego
pogrzeb. Był piękny , upalny dzień lipcowy. Ciało w dębowej trumnie
wyprowadzono z kaplicy szpitalnej. Czarny karawan ciągnięty przez dwa kare
konie, zmierzał w kierunku kościoła Matki Boskiej Pocieszenia. Majestatycznie
jadący karawan minął ulicę Limanowskiego, po czym skręcił w dawną Średnią
/dzisiejsza kardynała Wyszyńskiego/. Następnie kondukt żałobny skręcił w prawo
w ulicę Piotra Ściegiennego. Po lewej stronie stał nadal, ten sam przedwojenny
dom dziadka przy ulicy Szkolnej/dziś Narutowicza/. Karawan skręcił w prawo i
zatrzymał się na przeciwko kościoła. Był piękny pogodny dzień. Przez żółto -
niebieskie, jak kolory lnu, witraże, przezierały promienie słońca. I tak jakby
nie tylko Słowo Boże, rozświetlały smutek ostatniego pożegnania. Po rozdaniu
Komunii Świętej zapadła charakterystyczna chwila zadumy, ciszy i refleksji. I
gdy wszyscy pogrążeni byliśmy w zadumie i modlitwie z chóru zabrzmiał dźwięk
skrzypiec. Instrumentu, który dziadek lubił najbardziej słuchać. Skrzypek
zaczął grać - Ave Maria - Schuberta. Po zakończeniu egzekwii kondukt
wyruszył na cmentarz. Wychodząc z kościoła na wprost, od wieku, stoją Zakłady
Lniarskie. W ten dzień, całe oświetlone lipcowym słońcem, żegnały pana majstra
Nowej Przędzalni. Przepracował tam całe życie. I tylko raz na 6 lat przenieśli
go komuniści do Nowej Soli, bo nie kłaniał się czerwonemu sztandarowi i nie
zapisał się do partii. Wrócił po 1956 roku. Dalej idąc prosto przez
Limanowskiego kondukt mijał stare żyrardowskie domy fabryczne. Za nami
zostawały miejsca i ulice, które dziadek znał od dzieciństwa i którymi chodził
dzień w dzień. Żyrardów, jego ukochane miasto żegnał go. Na cmentarzu spoczął
tym razem w cieniu brzóz.
Często odwiedzałem babcię w
Żyrardowie. Leszczyna tak jak kiedyś dawała wytchnienie od letniego słońca. Po
30 latach od śmierci dziadka zmarła babcia. Opustoszały dom i ogród niszczeje
dotknięty upływem czasu. Stoi jednak cały czas dorodna leszczyna.
Koniec
Epilog
Przemijanie
Leżeliśmy w ogrodzie
Zrywaliśmy słodkie winogrona
Spijaliśmy nektar młodości
Wróżyliśmy ze studni
I ze studni piliśmy
A spragnieni byliśmy siebie
Studnia dzisiaj wyschnięta
Zarośnięta chaszczami i bluszczem
Raj młodości obrócił się w niwecz
Próżno szukam maciejek i floksów
Zniknął zapach lewkonii
Nie odnajdę już kęp lawendowych
Kwiatów całe naręcza
Niosę teraz do miejsca
Gdzie nikt już nie pragnie
Ziemowit Szafran
Żyrardów
03.07.2022 r
Na mazowieckich równinach
Nad meandrami Pisi
Szukam z wiatrem lnu i minionych dni
Szumią wierzby smętną nutą wspomnień
Dwóch wiosen niepamiętnych
Sierpniowych powrotów do ogrodu marzeń
Opowieści z dymkiem pod leszczyną
Odurzenia narkotykiem kwiatów
Tańca pszczół nad sagankiem konfitur
Nie zatarły pamięci mgły Odry
Zieleń wyspy za horyzontem
Ściany turni ani morza otchłań
Powracając odnajduję wyblakłe ślady
Szukam w wierszach minionego czasu
Mojej małej ojczyzny
Przywołując pamięć z niepamięci
Ziemowit Szafran
Słupsk 04.11.2023 r.