piątek, 9 lipca 2021

W cieniu leszczyny

 

W cieniu leszczyny korekta

22.03.2014 ziemek52 edytuj wpis

Sierpień zawsze kojarzył mi się ze słonecznikami i mimozami. Słoneczniki zaczynają dojrzewać, a płatki kwiatów zebrane wokół koszyczka przybierają kolor żółty. Wyniosłe, wysoko na grubych i zielonych tykach ponad płoty ogrodów, skąpane w blasku słońca.  Pióropusze mimoz nisko przy płotach zaczynają przybierać kolor złocisty. Niebo w sierpniowe południe było lazurowe. Płynęły po nim białe obłoki cumulusów. Popołudniami w upalne dni przybierały kolor ołowiany, by po przejściu letniej burzy, znów przybrać kolor biały. W ogrodach pachniały jabłonie obsypane papierówkami. Nad złocistymi i jędrnymi gruszami brzęczały pszczoły i osy, tańcząc swój pszczeli taniec nad słodkimi owocami. Ogrody pełne kwiatów, to paleta barw i zapachów. Różowe floksy, czerwone i łososiowe lwie paszcze, dalie różnokolorowe, białe lewkonie, cynie, i przede wszystkim astry czerwone, różowe, fioletowe i schowane między nie małe, niepozorne, ale jakże pachnące maciejki.  Apoteoza barw i zapachów, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, a domy i ogrody okrywał cień letniego wieczoru.  W oddali słychać było szum pracujących kombajnów "Vistula" lub snopowiązałek. Kosiły złote łany pszenicy i żyta dla "chleba naszego powszedniego". Pola zamieniały się w żółto-brązowe ścierniska, nad którymi krążyły stada ptactwa, szukającego o tej porze łatwego żeru. Był to drugi miesiąc wakacji.
    W lipcu wyjeżdżałem na kolonie. Sierpień przeznaczony był na wyjazdy do rodziny. Matka moja szła na urlop. To był jej ulubiony miesiąc. Wyjeżdżaliśmy wtedy do Żyrardowa. Samo przygotowanie do podróży dla mnie, kilkunastoletniego chłopca, było fascynujące. Może dlatego, że miałem jechać przez Warszawę, że jadę do babci i dziadka, którzy mają własny dom i ogród a nie mieszkanie w blokowisku. Wakacje u dziadków pod Warszawą, to było przeżycie niezwykłe dla kilkuletniego chłopca z początku lat 60-tych, posunięte aż do bezsenności, jak przebiegnie podróż. Cóż bowiem z tego, że bilety kupiono kilka dni wcześniej. Cóż bowiem z tego, że kupiono miejscówkę, skoro biletów sprzedawano dwa a nawet trzy razy tyle, ile było miejsc siedzących. Kto wsiadł zatem pierwszy ten miał miejsce. Reszta tłoczyła się na korytarzu. Jakie to rozmyślania w przeddzień wyjazdu i w nocy były. Czy powiezie nas dymiący i sapiący parowóz, który przy podstawianiu pociągu najpierw roztaczał  nad peronem parawan białego dymu. Dopiero za chwilę wyłaniały się zza niego wagony koloru ciemnej zieleni. A może tym razem nowoczesna spalinowa SP-45 nas powiezie? Póki nie zbudowano trakcji elektrycznej do Poznania i nie zaczęły jeździć lokomotywy z pentagramem wagony ciągnęły zasapane parowozy lub lokomotywy spalinowe. Kiedy w końcu zawiadowca stacji dał znać "wsiadać proszę" i parowóz zasnuty parą i dymem z komina szarpnął wagonami i pociąg ruszył, wszyscy w przedziale usadowieni na swoich miejscach odetchnęli. Była noc. Pociąg zostawił za sobą światła wielkiego miasta i portu, by pogrążyć się w ciemności, z której tylko gdzieniegdzie wyłaniały się światła wiejskich domów. Stukot kół miarowy i jednostajny usypiał podróżnych. Prawie wszyscy drzemali lub spali. Od czasu do czasu niektórzy cicho rozmawiali. Przedział na chwilę tylko rozjaśniał blaskami świateł dworcowych lub mijanych stacji, by znów pogrążyć się w ciemności nocy i cichych oddechach podróżnych. O trzeciej rano, pociąg wjeżdżał na dworzec w Poznaniu. Zmieniano lokomotywę na elektryczną. Po czym, bladym letnim świtem, jechaliśmy już prosto do Warszawy. Przebudzeni promieniami słońca o poranku, patrzyliśmy na uciekające za oknem łąki Mazowsza. Za Ożarowem zobaczyć już można było iglicę Pałacu Kultury i Nauki. O siódmej rano pociąg wjeżdżał na Dworzec Warszawa Główna. Te chwile zobaczenia Warszawy były zawsze wzniosłe dla mnie. Miasto wielkie, milionowe. Szum samochodów, tramwajów. Ruch. Tu zawsze się śpieszono. Nawet nie wiadomo za czym i dokąd, ale się śpieszono. Z jakim podziwem patrzyłem na wyciągnięty hen w górę Pałac Kultury i Nauki, który w tamtych czasach zaliczany był do najwyższych budynków na świecie. Z Warszawy-Ochoty jechaliśmy pociągiem podmiejskim do Żyrardowa. Mijaliśmy po drodze Milanówek - miasto mojego urodzenia. Potem minęliśmy Grodzisk, Jaktorów, Międzyborów, za którym wyłaniały się mazowieckie wydmy piaskowe i lasy sosnowe z willami ukrytymi w cieniach drzew. Po chwili zbliżaliśmy się do Żyrardowa. Mijaliśmy szeregi domów jednorodzinnych położonych w głębi ogrodów . Jeden z nich koloru szaro- niebieskiego mignął nam za oknem . Był to dom mojego dziadka. 
    Żyrardów - stolica polskiego lnu - witał podróżnych XIX wiecznym dworcem, zapachem gorzelni stającej na przeciwko dworca,”familiakami” postawionymi jeszcze za rządów Dietrycha - słynnego prezesa Zakładów Lniarskich. Witał nas Żyrardów zielenią parków i ogrodów przydomowych. Szliśmy od dworca - ulicami Bohaterów Warszawy, Barona, by za chwilę wyjść na Warszawską. Tu kończyło się miasto. Kończyły się chodniki i jezdnie. Ulica wyglądała jak mazowiecka polna droga, pełna kolein i piasku. Latem miała swój niezaprzeczalny urok. Porośnięta trawami przy płotach, pośrodku w złocistym piasku, nadawała ulicy sielskiego klimatu. Jesienią i zimą cały ten sielski klimat pryskał, gdy trzeba było przechodzić przez błoto, kałuże lub zwały śniegu. Wkrótce pokazał nam się stojący w ogrodzie niebieskawego koloru dom. Otoczony był kwiatami. Malwy pod oknem, trochę bliżej floksy, lewkonie. Przy płocie rosły porzeczki i agrest, a między nim stały na zielonych łodygach, jak na tyczkach, słoneczniki. Przy chodniku prowadzącym do ogrodu i werandy, po lewej stronie, rosła dorodna leszczyna. W jej cieniu, gdy upał doskwierał, siedziałem z dziadkiem łuskając fasolę lub groch, obierając jabłka, drylując śliwki, Słuchałem dziadka opowieści z dawnych lat i z czasów wojny. Opowiadał zapalając kolejną połówkę papierosa w ciemnej lufce i rozpoczynając od pan, tego panie.
    Pod leszczyną stała jasno zielona ławeczka. Siadano na niej, by schronić się przed skwarem sierpniowego słońca. Cień leszczyny sięgał lewej ściany domu, osłaniając przy tym kuchnię. Nawet podczas największego upału, było w niej chłodno. Zalatywał z niej zapach gotowanego obiadu. Lecz cóż to były za obiady! Młode ziemniaki z koperkiem, zupa z jabłek zwana "jabczanką" i zsiadłe mleko, to był rarytas. A knedle ze świeżo zerwanych w ogrodzie węgierek, polane gęstą śmietaną i posypane cukrem, do dziś mam w pamięci. Zapach cynamonu, zmieszany ze słodkim zapachem gotowanych śliwek i delikatnie spieczonego ciasta, zawsze kojarzy mi się z knedlami podanymi przez babcię w Żyrardowie. I chociaż dzisiaj podane przez moja żonę są równie apetyczne, to jednak chce się powiedzieć "wtedy to były knedle", jedzone w sielskiej atmosferze ogrodu. Po południu dziadek wysyłał mnie do kiosku Ruchu po "Express Wieczorny" i papierosy "Sport". Ja dostawałem drobniaki na cukierki. Szedłem do sklepu na ulicy Barona i kupowałem 10-15 deka kukułek lub karmelków mlecznych zawiniętych w rożek z szarego papieru pakownego. Dziadek ceremonialnie wkładał do cygarniczki pół papierosa i zaciągnąwszy się dymkiem zaczynał czytanie gazety. Zżymał się na różne wiadomości i partyjne kłamstwa na stronie tytułowej. Mówił po cichu i jakby do siebie - jak zwykle kłamią. Najchętniej czytał w "Expresiaku" ulubionego Wiecha czyli Stefana Wiecheckiego. Dziadek napełniał cygarniczkę drugą połówką papierosa. Zapalił i gdy uniósł się w powietrze niebieskawy dymek, zaczynał dalszą opowieść. Wpatrzony w oplatającą werandę winorośl, zdawał się być myślami gdzieś w tamtych czasach - roku 1939 i okupacji. I wspominał tamte lata, a ja słuchając udawałem się na spacer w myślach, bo jako dwunastoletni chłopiec znałem Żyrardów. Siedząc więc z dziadkiem pod leszczyną, znajdowałem się nagle myślami na ulicy Szkolnej, na przeciwko kościoła pw. Matki Boskiej Pocieszenia. Jakbym przekroczył granice odległości, cudownie lewitując. Stanąłem przy jednopiętrowym domu z czerwonej cegły. Wtedy w 1939 roku dziadek z rodziną mieszkał tam na parterze w trzypokojowym mieszkaniu z kuchnią i łazienką. I babcia wychowując czworo dzieci nie pracowała, a do porządków domowych, raz w tygodniu przychodziła służąca. Przy domu był niewielki ogródek. W głębi za ogrodem stały i stoją do dziś piętrowe komórki z drewna. Cały ten kompleks budynków fabrycznych, stojących jak pomnik przeszłości do dziś, zbudował właściciel fabryki żyrardowskiej. I jakby na ironię twórcom "Manifestu Komunistycznego" dorzucił jeszcze wybudowanie szkoły, przedszkola / zwanego wówczas "ochronką"/oraz kościoła. I chyba tylko przez jakieś niedopatrzenie, ten skansen gospodarności i sensowności dzielenia zysków przez "zgniłego kapitalistę" nie został zniszczony. Nie do pomyślenia było dla komunistycznej propagandy, aby wstrętny wyzyskiwacz stawiał robotnikom mieszkania? Na szczęście więcej w PRL-u mówiono aniżeli robiono. I dlatego skansen żyrardowski stoi do dziś. Za mną stał wielki gmach Nowej Przędzalni. Potężny gmach był okryty popielatym tynkiem, a nad oknami wystawały gzymsy z czerwonej cegły. Szprosy dzieliły okna na 9 równych lufcików. W lato widać było jak w szachownicy okien, co rusz uchylony jest mały lufcik. W tej fabryce przed wojną dziadek pracował, jako majster. I choć do pracy miał pięć minut drogi, z domu wychodził, dzień w dzień pół godziny przed robotą. Praca to była dla niego świętość. I gdy porwany ciekawością chciałem wyruszać w dalszą wycieczkę, aż do fabryki nie okazując żadnej przepustki przy wejściu, przenikając jedynie w myślach dyskretnie obok wartowników, potężny szum i stukot pociągu rozcinający ciszę popołudniową, znów przywołał mnie na miejsce pod leszczyną.
 Gdy upał zelżał a w ogrodzie zapadła letnia cisza. Od czas do czasu, tylko zakłócana hałasem pędzącego pociągu. Zbliżał się podwieczorek. Babcia nakryła stolik lnianym obrusem zdobionym kwiatami. Postawiła ciasto drożdżowe i kompot wiśniowy koloru bordo , piękny i klarowny jak wino. W domu babci królował len. W kuchni były ściereczki i fartuszki lniane. Na karniszach w pokojach zawieszone były lniane story. Sprawiały wrażenie ciężkich i lejących. Nie przepuszczając promieni słonecznych i zacieniając pokoje, dawały przyjemny chłód. I tylko tam, gdzie były lekko rozsunięte, promienie słoneczne wąską smugą światła rozcinały półmrok, a w wąskiej poświacie, widać było unoszące się i migocące drobinki kurzu. Wieczorem o zachodzi słońca niebo rozświetlało się różne odcienie koloru czerwonego,  wróżąc dobrą pogodę na dzień następny. Dziadek wyciągał ze starego, czarnego biurka stare fotografie. W brązowej sepii pokazany był dom na Szkolnej. Fotografie całej rodziny, a wśród nich mojej matki, wtedy uczennicy żyrardowskiego gimnazjum. Gdy dziadek wspominał te przedwojenne czasy, znów wyobraźnią udałem się na spacer do domu na Szkolnej, do tej spokojnej przystani, osłoniętej cieniem kościoła pw. Matki Boskiej Pocieszenia i Zakładów Lniarskich. Oazy spokoju, aż do momentu, gdy w drzwiach domu rodzinnego, pojawił się zaraz po kapitulacji Polski we wrześniu 39, volksdeutsch. Ubrany w skórzany płaszcz i tyrolski kapelusz wrzeszczał, że mieszkanie należy opuścić natychmiast i przenieść się na oddaloną o 2 kilometry ulicę Nabielaka. Wróciłem jednak w tym momencie do domowych pieleszy babci i dziadka, bo dziadek skończył na dziś opowieść, a ja niedługo położyłem się spać, zmęczony upałem dnia i wrażeniami.
    Wieczorem, gdy słońce chowało się za horyzont rozświetlając niebo na czerwono i wróżąc pogodę na dzień następny, dziadek wyciągał ze starego, czarnego biurka stare fotografie. W brązowej sepii zdjęć pokazany był dom na Szkolnej. Fotografie całej rodziny, a wśród nich mojej matki , wtedy uczennicy   żyrardowskiego gimnazjum. Gdy dziadek wspominał te czasy tuż z przed wojny, znów wyobraźnią udałem się na spacer do domu na Szkolnej, do tej spokojnej przystani, osłoniętej cieniem kościoła Matki Boskiej Pocieszenia i Zakładów Lniarskich. Oazy spokoju, aż do momentu, gdy w drzwiach domu rodzinnego , pojawił się, zaraz po kapitulacji we wrześniu 39, volksdeutsch . Ubrany w skórzany płaszcz i tyrolski kapelusz wrzeszczał, że mieszkanie należy opuścić natychmiast i przenieść się na oddaloną o 2 kilometry ulicę Nabielaka. Wróciłem jednak w tym momencie do domowych pieleszy babci i dziadka, bo dziadek skończył na dziś opowieść, a ja niedługo położyłem się spać, zmęczony upałem dnia i wrażeniami.
     Rano budziłem się przy śpiewie ptaków. Ogród schowany był nieraz w owalu mgły. Sierpniowe mgły snuły się po polach i ogrodach, zanim słońce wysoko nie wzniosło się na niebie. I gdy ogród zasnuty był sierpniową mgłą, zza płotu słychać było tylko stłumiony warkot silników lokomotywy elektrycznej, stojącej pod semaforem. Odnosiło się wrażenie, jakby za ową ścianą mgły, ryczało jakieś uwięzione widmo, prosząc o uwolnienie. I tylko przerywał owe prośby niewidocznego zza mgły widma, szum pędzącego pociągu do Warszawy lub z Warszawy. Dziadek budził mnie o 8;00 rano i gdy dokonałem porannej toalety, świeży i rześki siadałem do śniadania. Jadłem nielubianą w domu zupę mleczną, którą tutaj apetycznie pałaszowałem. Jedząc zupę patrzyłem na podane w koszyku, świeży chleb i bułki i na piękny biały, trójkątny twaróg oraz masło wyłożone na talerzyku, które kobieta z pobliskiego Międzyborowa przyniosła o 6 rano, gdy ja, zanurzony byłem jeszcze w marzeniach sennych, a dziadek mój kończył ostatnimi pociągnięciami brzytwy golenie, a babcia wróciła już ze sklepu na Barona z porannych zakupów. Mgła rozchodziła się i w miejsce widocznych tylko zarysów ogrodu, pojawiały się korony drzew pełnych owoców i kwiaty w całej palecie barw. Z leszczyny przestały spadać krople porannej rosy. W zaroślach i kwiatach, widać było nowo utkane pajęczyny z wiszącymi jak paciorki różańca kroplami rosy. O tej porze zawsze szedłem z dziadkiem rąbać drzewo. Najpierw czyścił siekierę usuwając wszelki brud. Potem okrągłą ostrzałką, ruchem okrężnym wzdłuż ostrza, ostrzył ją, aż stała się srebrzysta tak, że łamało się na niej światło, jakby owe narzędzie służyło nie do cięcia drewna, ale promieni słonecznych. Potem wbijał klinek w kłodę drewna, by za chwilę potężnym precyzyjnym uderzeniem obuchem, rozłupać kłodę na pół, a następnie ostrzem na szczapy. I właśnie szczapy rozsypujące się wokół, zbierałem i układałem w równe warstwy przy komórce. Kiedy pracę dziadek zakończył, a ja wszystko poukładałem w równą ścianę szczap i gdy za chwilę pozgrabiałem odpady drewna i kory, siadaliśmy na ławeczce pod leszczyną, by w jej cieniu odpocząć. Zanim jednak zacząłem słuchać dalszego ciągu opowieści z dnia poprzedniego, babcia przyniosła świeżo zerwane jabłka. Kruche i oliwkowego koloru papierówki smakowały wybornie. I gdy ja delektowałem się smakiem papierówek, żółtych i kruchych, dziadek zapalił pół papierosa, osadzając go w cygaretce. Wiedziałem wtedy, że nadszedł czas dalszej opowieści. Cofnęliśmy się w zamierzchłe i okrutne czasy okupacji, gdy Niemcy wkroczyli do Żyrardowa a volksdeutsch wyrzucił całą rodzinę ze Szkolnej na odległą Ludwika Nabielaka. Niejeden z byłych mieszkańców miasta nagle okazał się volksdeutschem. Donosili i okradali Polaków i Żydów. Wyrzucali ich z mieszkań, odbierali sklepy i majątki, a Żydów gonili do getta. Jakby ich  zło opętało i rozbestwienie. Zaprzeczenie zwykłej ludzkiej przyzwoitości i moralności.
  Ulica Nabielaka jest równoległa do Warszawskiej. Łamiąc wszelkie rygory poszanowania cudzej własności, udawałem się w myślach się na nią wprost przez sąsiednie ogrody, przeskakując niewielkie płoty, biegnąc co sił w nogach przez cudze grządki, by po chwili stanąć vis a vis niewielkiego białego domku, stojącego w głębi ogrodu. Właśnie tam rozegrało się wszystko, co najgorsze dla rodziny. Dziadek pracował nadal w Zakładach Lniarskich jako majster przędzalni. Utrzymywał 6 osobową rodzinę. Na tkalni przy wyrobie najbardziej barwnych materiałów lniarskich pracowała najstarsza córka, Janina. I gdy wydawało się, że życie biegnie swoimi torami , z dala od zawieruchy wojennej, szargania godności człowieka, że w tym małym domu, schowanym w głębi ogrodu, jakby odciętego od potworności wojny przez osłonę drzew, nie zdarzy się nic złego, aresztowano dziadka w łapance przy fabryce. Spęd wprost pod lufy żandarmów i najbardziej zajadłych volksdeutschy. Nie znali litości dla nikogo. Dla własnych sumień też. 

        Był październik 1942 roku. Dymy z krematoriów Auschwitz-Birkenau biły już w niebo. Ale dla dokładnej i skrupulatnej "rasy panów", widocznie jeszcze niepełną parą, bo wkrótce ich niewykorzystaną do końca wydajność, mieli zasilić wzięci z łapanki więźniowie, w tym mój dziadek, z zemsty za akcję partyzantów w Lasach Radziejowickich. 
        Pogrążył bym się chyba się bez reszty w tych strasznych opowieściach ze strasznych czasów, gdyby nie doszedł do mnie z kuchni zapach gotowanej kapusty, bulionu i mięsa oznajmiając bez jednego słowa, ale z całą pewnością, że dziś na obiad będą gołąbki. Nie zwróciłem bowiem uwagi, całkowicie pochłonięty wyobraźnią w owych czasach pogardy i nienawiści, "rasy panów", "podludzi", "półludzi" i "nieludzi", łapanek, rozstrzeliwań i wywózek na roboty lub do obozów koncentracyjnych, czasów śmierci i zagłady, zgotowanych ludziom przez ludzi, że babcia nie zważając na nasze rozważania, poszła do ogrodu i przyniosła dorodną, zieloną i karbowaną kapustę włoską. I gdy zasłuchany opowieściami dziadka, chciałem razem z nim, uciekać przed Szkopami, babcia spokojnie w zaciszu kuchni, najpierw ugotowała liście kapusty, potem ryż, by w końcu przyrządzić mięso mielone, dodając pieprzu, soli i jajka. Wszystko owinęła w liście ugotowanej kapusty i włożywszy do garnka, dusiła na małym ogniu węglowej kuchenki. Dopiero donośny głos babci - obiad na stole - wyrwał nas z tej podróży w przeszłość, gdy w mojej wyobraźni pojawiły się pociągi z ludźmi ściśniętymi w bydlęcych wagonach. Z stojącymi na rampach SS-manami z psami, wpędzającymi do wagonów więźniów. Wepchnęli też dziadka. Po czym zasunęli i zatrzasnęli drzwi, jakby zamykali bramy życia. I wśród SS-manów i ujadających psów, stali na rampie żyrardowscy volksdeutsche. Bestie i łajdacy. Denuncjatorzy i szpicle, bijący ludzi do nieprzytomności, którzy najpierw zawlekli w łapance mojego dziadka do ciężarówki, by teraz przyglądać się, jak wysyłają go pociągiem do Radogoszczy, podobozu  Auschwitz-Birkenau . I chyba tylko dzięki Opatrzności, aby zachował się świadek ich postępków, dziadek , gdy pociąg zatrzymał się pod semaforem koło Skierniewic, uciekł z transportu. Wydostał się przez dziurę z odbitych desek wagonu. Choć żandarm skierował w jego stronę, serię z pistoletu maszynowego, nie sięgnęły go kule i schronił się w lasach koło Radziwiłłowa. Z pogrążenia w opowieściach z tamtych czasów wyrwała nas babcia oznajmiając stanowczo, że obiad podany. Na półmisku parowały młode ziemniaki posypane pachnącym koperkiem, w miseczce czekała przygotowana mizeria a w salaterce rumieniły się gołąbki. Do kubeczków nalany był kompot śliwkowy. Przystąpiliśmy do jedzenia obiadu. Opowiadania wojenne dziadka zostały odłożone na później.
        Dni wakacyjnej beztroski mijały nie tylko na słuchaniu opowieści dziadka. Wypełniały je, praca w ogrodzie, spotkania z kolegami, gra w piłkę. Na boisku Technikum Elektrycznego rozgrywane były popołudniami mecze drużyn z pobliskich ulic. Od dzieciństwa grałem jako bramkarz.  Wrodzony spryt i refleks, a nie warunki fizyczne sprawiały, że potrafiłem sięgnąć piłkę zmierzającą do bramki. W telewizji wczesnych lat 60-tych meczów było niewiele. Chodziło się na mecze na stadiony. Pamiętam z owych meczów, gdy nad stadionem unosiła się niebieskawa powłoczka dymu tytoniowego i szmer głosów kibiców rósł w chwilach emocji , by po chwili zmienić się w jęk zawodu lub eksplozję radości po zdobyciu bramki; otóż z tych meczów zawsze, najbardziej tkwiły mi w pamięci, parady bramkarzy, którzy nieraz jak prestidigitator wyciągający królika z kapelusza, łapali piłkę niechybnie zmierzającą do siatki. Ten zachwyt nad popisami bramkarzy powodował, że jako niepozorny chłopiec byłem bramkarzem w "kopaną" naśladując parady Kostki , Szymkowiaka lub Banksa. Grało się do zachodu słońca. Przychodziłem do domu umorusany pyłem boiskowym i piaskiem. Siadałem pod leszczyną, zmęczony i zdyszany. Słuchałem wtedy napomnień babci, gdzie tak się pobrudziłem i w ogóle,  jak można tak długo biegać i być poza domem. I te uwagi raz oddalały się ode mnie, by za chwilę znów się do mnie przybliżyć. Bowiem babka mówiąc bez przerwy, to szła do kuchni, to znów z niej wracała, stawiając na stole przyszykowaną kolację. Stawiała jednak nie pod leszczyną, ale w swoim ulubionym miejscu naprzeciwko werandy. Choć gadała prawie cały czas, gdy ja spożywałem kolację, to jednak uśmiechała się przy tym, widząc jak pustoszeje talerz z kanapkami i podanymi do nich pomidorami i ogórkami małosolnymi. Wiedziałem już, że czeka mnie jeszcze narzekanie babci nad umorusanym ubraniem. Zobaczywszy mnie jednak po kilku minutach wykąpanego, w pidżamie i gotowego do snu, darowała wszystko. Wieczorem zapowiadała, że w środę jest dzień targowy i zaraz po śniadaniu idziemy na targ. Nim poszedłem spać, siadałem w fotelu i oglądałem z dziadkiem telewizję. Na czarno-białym ekranie telewizora "Szmaragd" oglądaliśmy westerny, komedie i nieraz gdy siedziałem jak trusia i nie zwracałem uwagi, a film sensacyjny lub Teatr Kobra przykuły uwagę babci i dziadka, udało mi się oglądnąć spektakl według powieści Agaty Christi. Potem często oglądałem w ich wykonaniu teatr, wzajemnego obwiniania, że dopuścili do zobaczenia przez dziecko teatru sensacji.
        Rano zgodnie z zapowiedzią szedłem z babcią na targ. Szliśmy na skróty przez Smoczą do Moniuszki. Zbliżając się do zbiegu ze Słowackiego, zawsze wstępowaliśmy do cukierni Śliwińskich. Schodziło się schodkami w dół. I gdy tylko uchylono drzwi witał nas zapach ciast, migdałowy, waniliowy i czekoladowy. Na półkach rozstawione były na blachach ciastka najprzeróżniejsze: napoleonki , eklery, ptysie, markizy, wuzetki. Tortowe i drożdżowe. Z kremem i bez kremu. Wśród tego mnóstwa ciastek były też jagodzianki. Owalne drożdżówki polane lukrem. Od razu  czuło się smak świeżych jagód z Lasów Radziejowickich. Dużych, jędrnych, twardych i fioletowych. Wypełnione po brzegi jagodami smakowały wybornie. Gdy bowiem rozpuścił się w ustach słodki lukier i następnie waniliowy smak ciasta, pozostawał w nich lekko cierpki smak jagód. Jadło się ich nie jedną, ale trzy lub cztery . Pozostawał na długo nie tylko smak wanilii, lukru i jagód, ale też fioletowa barwa zębów i języka, jakbyśmy przed chwilą wypili z kałamarza atrament. W późniejszych latach, gdziekolwiek bym nie był i w jakiej cukierni bym jadł jagodzianki, zawsze przypominały mi się te, od Śliwińskich.
        Z targu wracaliśmy z torbami pełnymi warzyw - kalafiorów, botwinki, cebuli i bobu. Babcia kupowała u rzeźnika piękną wołowinę na bitki, cielęcinę lub schab na kotlety. Tak obładowani wracaliśmy do domu przez Słowackiego i Bohaterów Warszawy. Za prostopadłą do niej Bratnią stoi do dziś dwupiętrowy dom pod numerem 20. Zbudowany z cegły klinkierowej. Lewa strona jest niższa z drzwiami wejściowymi koloru zielonego, zwieńczonymi popielatym gzymsem. Nad nim znajduje się nisza z osadzoną w niej popielatą kulą. Nad wejściem do budynku jest taras. Prawa strona domu jest wyższa. Na parterze jest okno weneckie. Na piętrze domu wąskie dwa okna. Wszystkie zdobione gzymsami. Niższy i wyższy bok fasady zwieńczony spływem wolutowym w kształcie spirali. Właśnie w tym domu  mieszkaliśmy na I piętrze, zanim w 1954 roku ojciec, zabrał nas do odległego i nieznanego wtedy Szczecina. Na zawsze. Dom stoi do dziś i gdy przyjeżdżamy do Żyrardowa, staje się pierwszym wspomnieniem, naszej bytności tutaj. Idąc dalej skręcaliśmy w ulicę Henryka Barona, by dojść do Warszawskiej. Podobnie i teraz wracając z bazaru i mijając ów dom skręcaliśmy w tą samą ulicę, by dojść do domu dziadka. Zastawaliśmy go niestrudzenie pracującego w ogrodzie. Nie uszła jego uwadze ani jedna stonka ziemniaczana lub gąsienica bielinka kapustnika, zwana przez niego liszką. Wszystkie były dokładnie zebrane i spalone. Podobnie nadgniłe i suche liście. Spady były skrupulatnie pozbierane, następnie obierane i krojone na stoliku pod leszczyną, a babcia robiła z nich kompoty, musy i przeciery. Gdy więc wróciłem z bazaru i zjadłem obiad, siadaliśmy w cieniu i obieraliśmy owoce, snując przy tym dalsze opowieści. Prace nad obieraniem spadów jabłek lub krojeniem i usuwaniem pestek śliwek szły nam wartko. Praca musiała być wykonana szybko i sprawnie. Zerkała bowiem na nas babcia z okna kuchni i pytała, jak tam długo jeszcze, bo ogień w kuchni już podłożony i rondel do smażenia powideł już czeka. Niedługo po tym, jak obrane antonówki i wydrylowane śliwki oddaliśmy do kuchni, dom wypełniał słodki zapach smażonych powideł. Przenikał wszystkie pomieszczenia, mieszając się z zapachem jabłek i cynamonu z gotowanego musu jabłkowego. Po południu wybierałem się kolegami na łąki do pobliskiego Międzyborowa. Niedaleko od nich biegły tory kolejowe. Kładliśmy na nie kapsle od butelek. Nadjeżdżający pociąg prasował je na "blachę". Potem całymi godzinami graliśmy nimi w kapsle. Wypychałem nimi całe kieszenie, a wieczorem brzęcząc wysypywały mi się na podłogę w pokoju. Babka od razu wypowiadała dziesiątki zdań, bo "kto to widział, aby takie śmieci po kieszeniach nosić". Dziadek przymykał oko, bo wiedział, że gros kapsli jest z jego butelek po piwie. Wypijał złocisty trunek po pracy w ogrodzie, z kufla, bo tylko tak lubił je pić. Nalewał wolno po ściance kufla, aż biała piana zwieńczyła złocisty napój. Potem dopiero, gdy już z lekka zaczęła spływać po ścianach zaczynał pić. Czytał przy tym swojego ulubionego "Expresiaka" i felietony Wiecha. Napełniał fifkę połową papierosa i dopiero wtedy, gdy z ust wypuścił niebieskawy dymek, uchylił łyk zimnego piwa i zaczął czytać Wiecha, naprawdę odpoczywał.       
        Zbliżała się sobota. W ten dzień zawsze wybieraliśmy się na cmentarz. Zaraz po obiedzie babcia szła do ogrodu naciąć kwiatów. Naręcza róż białych i czerwonych, cynii, mieczyków, lewkonii i astrów niosła na cmentarz i ozdabiała nimi groby najbliższych. Idąc mijaliśmy ulice: Nabielaka , Bohaterów Warszawy, Piaskową, na której obok jezdni nie było chodników, ale ścieżki piaszczyste. Szliśmy przez Mireckiego, potem Kościuszki, następnie Limanowskiego, by dość do bramy cmentarza. Tak jakby ów cmentarz był centrum miasta, a nie ruchliwe ulice i Zakłady Lniarskie i chyba rację ma G.G.Marquez mówiąc ,że "wszystkie ulice we wszystkich miastach nieuchronnie prowadzą na cmentarz". Idąc cały czas widzieliśmy dwie wieże kościoła Matki Bożej Pocieszenia. Od zachodu, mijając Kościuszki, wyłaniał się od apsydy w całej okazałości neogotycki gmach kościoła z czerwonej cegły. W drodze do Limanowskiego oglądaliśmy stare, robotnicze familiaki. Jednopiętrowe domy z czerwonej cegły z oknami pomalowanymi na kolor ciemnozielony. Za budynkami były podwórza a w głębi nich stały drewniane „sławojki" czyli wychodki. Za nimi rozciągały się ogrody. O tej porze całe w kwiatach. W końcu doszliśmy do cmentarza. Niedaleko po przekroczeniu bramy jest grób z czarnego granitu. Wtedy jeszcze tylko córki ciotki Janiny i wujka Bolka. Dziś już grób rodzinny córki i rodziców. Henia zmarła mając zaledwie 16 lat w 1940 roku. Świeże i kolorowe kwiaty z ogrodu, dodały życia temu miejscu wiecznego spoczynku. Idąc dalej skręciliśmy alejką w lewo i doszliśmy do pokrytego szarą płytą grobu babci Stefanii i cioci Jasi. Stefania jest właściwą moją babcią i mojego brata i pierwsza żoną dziadka. Była matką naszej mamy. Zmarła mając 28 lat w 1928 roku. W tym samym roku, w którym Aleksander Fleming w swoim laboratorium zauważył w jednym z naczyń niebieską pleśń. Po wielu eksperymentach odkrył penicylinę, działającą silnie bakteriobójczo. Jednak galopujące suchoty u babci Stefanii nie chciały poczekać na ów cudowny lek. Jakby wiedziały, że to penicylina odbierze im życie, a nie one babci. Dziadek zawsze stał koło grobu długo i w zadumie. Wspominał bowiem nie tylko swoją byłą żonę, ale też swoją pierwszą córkę, zamordowaną przez hitlerowców. 12 października 1943 roku z domu na Nabielaka, nijaki volksdeutsch Paprzycki, bestia żyrardowska kreatura chodząca w ludzkiej skórze, zabrał na Gestapo 23 letnią młodą dziewczynę, pracownicę Zakładów Lniarskich. Dwa dni później 14 października 1943 roku Niemcy z zemsty za akcję partyzantów pod Radziwiłłowem, zastrzelili niewinną dziewczynę we wsi Pułapiny pod Żyrardowem. Teraz grób przystrojony był różami i mieczykami. Migotały niebiesko-żółte płomyki zniczy. Na twarzy dziadka wracał uśmiech. Mieliśmy wrażenie, że jak Mały Książę, spoglądając na miliony gwiazd był szczęśliwy, bo na którejś z nich jest Jego róża, tak i on wierzył i był szczęśliwy, że gdzieś na jednej z gwiazd są jego róże - Stefania i Janina.
        W dalszej wędrówce po cmentarzu doszliśmy do grobu matki dziadka, Marcjanny. Mojej i brata  prababki. Prosta mogiła z żelaznym krzyżem, wokół porośnięta ciemnozielonym bluszczem i ustawionymi koło krzyża kwiatami w wazonie. Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że za kilkanaście lat, będzie to prawie rodzinny grobowiec z marmuru z stającymi nad nim trzema krzyżami, jak znak dla pielgrzymów. Dwie alejki dalej doszliśmy do miejsca wiecznego spoczynku ojca dziadka Kazika - Stanisława. Spoczywają tutaj jego córka Maria i jego zięć Jan. Całe ozdobiliśmy kwiatami i płonącymi zniczami. Odwiedziliśmy jeszcze groby rodziny babci Gieni - drugiej żony dziadka Kazika. Udając się w drogę powrotną wyszliśmy drugą bramą od ulicy Spacerowej. Typowej żyrardowskiej ulicy na obrzeżach miasta. Bez chodników, z koleinami na jezdni, sypkim piaskiem mazowieckim, w którym grzęzły nogi.
        W domu dziadek wyciągnął z dna szuflady teczkę z dokumentami. Z pośród równo ułożonych pism sięgnął wyblakłą od starości i pożółkłą metrykę urodzenia swojego ojca, Stanisława. Pradziadek urodził w się 1855 roku we wsi koło Sochaczewa. Dokument miał dwie strony. Na jednej napisane było w języku polskim. Na drugie cyrylicą po rosyjsku. I tylko tyle zdołałem zapamiętać. Dziś ten rodziny dokument gdzieś zaginął. Może leży gdzieś na strychu wśród starych książek i szpargałów, czekając, aż któryś z prawnuków pisząc genealogię rodzinną, odnajdzie go pod grubą warstwy kurzu i schowa do najważniejszych rodzinnych archiwaliów. Minęło Matki Boskiej Zielnej i zaczęły się złocić mimozy, pierwsze zwiastuny jesieni.  Opustoszały już krzewy porzeczek i agrestów. W spiżarni na półkach czekały zimowych miesięcy zawekowane wiśnie. Wieczory szybciej zapadały. Coraz bardziej chłodne i pełne zroszonej trawy . W takie wieczory często siedzieliśmy na werandzie. Nasza leszczyna pogrążała się szybciej w wieczornym zmroku. Przed mocnym jeszcze sierpniowym słońcem chroniła nas tylko w południe. W sierpniowy czas w Żyrardowie wspominane było Powstanie Warszawskie. I prowadzone były gorące dysputy nad słusznością tej akcji zbrojnej. Jedni za, drudzy przeciw. Często wracając z boiska zastawałem dziadka dyskutującego z sąsiadem przez płot albo na werandzie. Wtedy przysłuchiwałem się owym rozmowom "za i przeciw" Powstaniu Warszawskiemu. I gdy wypili już nalewkę albo kilka butelek piwa rozchodzili się do domów pozostając i tak przy swoich zdaniach. Jeden bowiem, był tam na miejscu w piekle ognia. Drugi oglądał tylko łuny Warszawy widoczne z odległego o 40 kilometrów Żyrardowa. I zadałem kiedyś dziadkowi pytanie, czemu nie brał udziału w Powstaniu? Odpowiedział mi prosto i bez wykrętów. Po ucieczce z transportu do Oświęcimia został "cichociemnym". Ukrywał się przez resztę wojny na wsi pod Guzowem u brata Konstantego. Był "spalony". Istniał i nie istniał. Był i nie był. Odwiedzał od czasu do czasu rodzinę. Podwoził go brat furmanką do rogatek miasta pod stertą ziemniaków. Tamtędy między zaroślami, komórkami i "sławojkami" przedostawał się dziadek Kazik do domu. Spędzał w nim noc. Po czym z samego rana szybko, tymi samymi drogami wracał na wieś. I pewnego razu wiosną 1944 roku będąc na noc w domu ledwo uszedł cało z życiem. Ocaliło go dwóch Wermachtowców mieszkających tuż przy domku na Nabielaka w Żyrardowie. Niemcy po klęsce pod Stalingradem i Kurskiem byli w odwrocie. Dwóch oficerów Karol i Willy dostało kwaterę przy domu babci i dziadka. I mieli już dość szaleństw Hitlera i barbarzyństwa wojny. Chcieli żyć normalnie . Przynosili do babci rzeczy do prania. W zamian dawali marmoladę, margarynę, konserwy i papierosy. I w miarę jak czas płynął zaczęli się przyzwyczajać do tego względnego spokoju. Z dala od zawieruchy wojennej. Od okropieństw wojny. Nieraz zdarzało się, że spotykali dziadka będącego w domu. Zdążyli już dowiedzieć się o całym dramacie jego rodziny. O zmordowaniu córki Janiny. O jego ucieczce z transportu do Oświęcimia. O naszej matce, która jako 20 letnia kobieta pracowała na całą rodzinę. Wiedzieli o jego ukrywaniu. I gdy zapadały wieczory przychodzili na rozmowy. Przynosili zdjęcia swoich rodzin. Dzieci i żon. I tęsknili tak, jak tęskni normalny człowiek za swoją rodziną po latach rozłąki. Mieli dość. Dość mieli zresztą wszyscy. Obaj bali się Rosjan i przestrzegali przed nimi. Ludzie niesieni entuzjazmem ze Szkopy dostają łupnia nie zdawali sobie sprawy, że zbrodniarz zwycięża zbrodniarza. Owszem gasły dymy krematoriów i odzyskiwaliśmy wolność. Nie wiadomo jednak było, że będzie to wolność mocna ograniczona. Że terror i łapanki gestapowskie zamienią się w wywózki na Sybir, a więzienie na Pawiaku zastąpią kaźnie na Rakowieckiej w Warszawie , Montelupich w Krakowie i SB-eckie areszty w każdym mieście. Pewnego razu, a było to w maju 1944, dziadek został w domu na dłużej. Nic bowiem nie zapowiadało nieszczęścia. Nie przypuszczał, że za rogiem ulicy, czai się bestia Paprzycki z oddziałem żandarmerii i Gestapo. Zamknięto ulicę z dwóch stron i wyciągano mężczyzn z domów. Jednego za drugim. Jako pierwszy wywoływał ich Paprzycki. Sprzedawczyk i kreatura w ludzkiej skórze. Ku niewiedzy dziadka, Gestapo było coraz bliżej domu.  Babcia usłyszała mocne pukanie do drzwi. Dziadek szybko schował się do piwnicy w pod podłogą w pokoju. Zamknął klapę. A syn Krzysztof rozłożył dywan. Babcia otworzyła drzwi i zobaczyła niemieckiego oficera zza płotu - Karola. Frau Genovef powiedział z niemiecka. Paprzycki. Łapanka. Czy Herr Kazimir jest. Babcia nie chciała odpowiedzieć. Bała się. Wiedziała, że przecież dziadek jest w domu. Ale w tym momencie nie wierzyła nawet,  skądinąd poczciwemu Niemcowi. Jednak Karol nalegał - "Gestapo Frau Genovef. Uczekacz czeba". Rzekł łamaną polszczyzną. Ale gdzie i jak odpowiedziała babcia? Słysząc już wrzaski żandarmów i Paprzyckiego - raus, raus, schnell , schnell pobiegła po dziadka. Zbieraj się - Niemcy idą. Karol czeka. Wyszli szybko z domu i przez odbite sztachety w płocie przeszli do domu wermachtowców. Tego domu Paprzycki i Gestapo nie tknęli. Po oddaniu salutu Heil Hitler odjechali. Dziadek ocalał.  Potem babcia dowiedziała się, że w przeddzień zdarzenia na dom Willego w Hanowerze spadły alianckie bomby. Rodzina przeżyła. Być może ten fakt przelał falę goryczy. A pomoc okazana dziadkowi była jakąś formą sprzeciwu wobec bezsensu wojny i hitlerowskiego systemu zbrodni. Paprzycki niedługo potem zginął w zamachu. Wyrok wykonali żołnierze AK. Zwłoki leżały w rynsztoku na żyrardowskiej ulicy. Żył Paprzycki w moralnym rynsztoku i skończył w rynsztoku. "Jakie życie taka śmierć".

Sierpniowe wieczory były już coraz chłodniejsze. Trawy i kwiaty zroszone ranną mgłą czekały na słońce, by jego ciepłe promienie osuszyły je z kropel wody. Wisiały tu i ówdzie na pajęczynach niczym paciorki różańca. To był znak, że powoli zbliżała się jesień i kończyły się wakacje. Korzystałem z sierpniowej pogody i spędzałem czas wolny w ogrodzie. Rozkładałem leżak i czytałem książki. Coraz bardziej jednak myślami byłem w rodzinnym Szczecinie. I zamiast skupić się nad czytaną książką, udawałem się w wyobraźni w podróż nad Odrę i Wały Chrobrego. Do znajomych ulic, podwórek, zaułków, boisk i piwnic.  Wtedy bowiem grało się i bawiło gdzie popadnie. Wszystko bowiem zależało od pomysłów. Te zaś powstawały na poczekaniu. W jednej chwili. Można było grać w piłkę na boisku, podwórku lub ulicy. Można było bawić się w podchody i całymi drużynami oddalać się od domu o kilka ulic. A w deszczowe dni, jakże często schodziliśmy do piwnic i pełni strachu przemierzaliśmy całe labirynty. I tak, leżąc na leżaku pod leszczyną lub gruszą tęskniłem za  zabawami podwórkowymi lub meczami ulicznych drużyn w piłkę. Przede wszystkim jednak tęskniłem już za szkołą. Bo było tak i jest, że "budy" najbardziej nie lubi się, gdy daleko do wakacji. A gdy wakacje się kończą, znów odczuwamy przypływ sympatii i tęsknoty za nią. Tak i ja tęskniłem i myślami byłem już w szkole. Choć w rzeczywistości byłem jeszcze u babci i dziadka w Żyrardowie. Chcąc jak najszybciej już być z kolegami w Szczecinie i przenosząc się myślami w przyszłość nie wiedziałem, że dziadka będę widział po raz ostatni. I po raz ostatni usłyszę jego opowieści. Zobaczę po raz ostatni jak czyta "Ekspresiaka"i zapala połówkę papierosa w fifce. Bo łatwiej nam wyobrazić sobie, że następne wakacje będą deszczowe, niż to, że ktoś najdroższy odejdzie od nas na zawsze. 

W lipcu następnego roku listonosz zapukał do drzwi przynosząc telegram.To zawsze wieszczyło coś niedobrego. Tak było i tym razem. Napisane było " przyjeżdżajcie Kaziu bardzo chory. jest bardzo źle". 22 lipca cały świat wokół dziadka zawirował. Wychodząc z komórki nie utrzymał już narzędzi w rękach. Szedł jeszcze chwilę niesiony już tylko instynktem, resztką sił. A był silnym mężczyzną. Choroba mu te siły odebrała. Chwiejąc się zdołał jeszcze pójść w stronę ławeczki. Nie doszedł. Upadł na ziemię. Cienia użyczyła mu leszczyna. Ta sama, pod którą tak często siadaliśmy razem. Wylew. Dziadek po sześciu dniach zmarł.  Przyjechałem podczas kolejnych wakacji na jego pogrzeb. Był piękny , upalny dzień lipcowy. Ciało w dębowej trumnie wyprowadzono z kaplicy szpitalnej. Czarny karawan ciągnięty przez dwa kare konie, zmierzał w kierunku kościoła Matki Boskiej Pocieszenia. Majestatycznie jadący karawan minął ulicę Limanowskiego, po czym skręcił w dawną Średnią /dzisiejsza kardynała Wyszyńskiego/. Następnie kondukt żałobny skręcił w prawo w ulicę Piotra Ściegiennego. Po lewej stronie stał nadal, ten sam przedwojenny dom dziadka przy ulicy Szkolnej/dziś Narutowicza/. Karawan skręcił w prawo i zatrzymał się na przeciwko kościoła. Był piękny pogodny dzień. Przez żółto - niebieskie, jak kolory lnu, witraże, przezierały promienie słońca. I tak jakby nie tylko Słowo Boże, rozświetlały smutek ostatniego pożegnania. Po rozdaniu Komunii Świętej zapadła charakterystyczna chwila zadumy, ciszy i refleksji. I gdy wszyscy pogrążeni byliśmy w zadumie i modlitwie z chóru zabrzmiał dźwięk skrzypiec. Instrumentu, który dziadek lubił najbardziej słuchać. Skrzypek zaczął grać - Ave Maria - Schuberta.  Po zakończeniu egzekwii kondukt wyruszył na cmentarz. Wychodząc z kościoła na wprost, od wieku, stoją Zakłady Lniarskie. W ten dzień, całe oświetlone lipcowym słońcem, żegnały pana majstra Nowej Przędzalni. Przepracował tam całe życie. I tylko raz na 6 lat przenieśli go komuniści do Nowej Soli, bo nie kłaniał się czerwonemu sztandarowi i nie zapisał się do partii. Wrócił po 1956 roku. Dalej idąc prosto przez Limanowskiego kondukt mijał stare żyrardowskie domy fabryczne. Za nami zostawały miejsca i ulice, które dziadek znał od dzieciństwa i którymi chodził dzień w dzień. Żyrardów, jego ukochane miasto żegnał go. Na cmentarzu spoczął tym razem w cieniu brzóz.

Często odwiedzałem babcię w Żyrardowie. Leszczyna tak jak kiedyś dawała wytchnienie od letniego słońca. Po 30 latach od śmierci dziadka zmarła babcia. Opustoszały dom i ogród niszczeje dotknięty upływem czasu. Stoi jednak cały czas dorodna leszczyna.

Koniec

Epilog

Przemijanie

Leżeliśmy w ogrodzie
Zrywaliśmy słodkie winogrona
Spijaliśmy nektar młodości

Wróżyliśmy ze studni
I ze studni piliśmy
A spragnieni byliśmy siebie

Studnia dzisiaj wyschnięta
Zarośnięta chaszczami i bluszczem
Raj młodości obrócił się w niwecz

Próżno szukam maciejek i floksów
Zniknął zapach lewkonii
Nie odnajdę już kęp lawendowych

Kwiatów całe naręcza
Niosę teraz do miejsca
Gdzie nikt już nie pragnie

Ziemowit Szafran
Żyrardów

03.07.2022 r

 

 Moja mała ojczyzna

Na  mazowieckich równinach
Nad meandrami Pisi
Szukam  z wiatrem lnu i minionych dni
Szumią wierzby smętną nutą wspomnień
Dwóch wiosen niepamiętnych
Sierpniowych powrotów do ogrodu marzeń
Opowieści z dymkiem pod leszczyną
Odurzenia narkotykiem kwiatów
Tańca pszczół nad sagankiem konfitur
Nie zatarły pamięci mgły Odry
Zieleń wyspy za horyzontem
Ściany turni ani morza otchłań
Powracając odnajduję wyblakłe ślady
Szukam w wierszach minionego czasu
Mojej małej ojczyzny
Przywołując pamięć z niepamięci

Ziemowit Szafran

Słupsk 04.11.2023 r.

Brak komentarzy: