środa, 1 listopada 2023

Wrastanie

 Ciężarówka z meblami wyjechała przed nim. Żona wyjechała dzień wcześniej. Rozejrzał się po pustym mieszkaniu, w którym żył dwadzieścia siedem lat. Szybko je opuścił. Czuł bowiem, że wzbiera w nim żal. Zamknął drzwi. Nie potrafił jednak, nie mógł, nie umiał zostawić za progiem przywiązania do tego miejsca. Po raz pierwszy doznawał uczucia, że zamyka za sobą drzwi dotychczasowego życia na zawsze. Jakie będzie nowe? W innym mieście? Wyjeżdżał do Słupska. Gdy pociąg ruszył z dworca i wjechał na most, zobaczył w oddali wyniosłe i dumne Wały Chrobrego. Patrząc na nie poczuł żal, smutek, głos wewnętrzny mówił - dlaczego je opuszczasz? Przecież tyle lat tu przychodziłeś, gdy byłeś dzieckiem, młodzieńcem, tu całowałeś się po raz pierwszy z dziewczyną, tu chodziłeś na spacery z żoną i dziećmi. Dlaczego więc... Wkrótce ich widok  zniknął. Wpatrzony w znikający pejzaż za oknem zaczął myśleć o nowym miejscu pobytu. Opuszczając Szczecin po pięćdziesięciu czterech latach wiedział, że wyjeżdża prawdopodobnie na zawsze. Tliła się w nim iskierka nadziei powrotu. Nie wiemy przecież nigdy na pewno, co los nam przyniesie. Może trzeba będzie z jakiejś przyczyny wrócić? Choć bardziej realne zdawały się odwiedziny niż powrót. Wtedy wakacje dobiegały końca. Monotonny stukot kół wprawił go w lekką drzemkę. Dym z lokomotywy zasłonił na chwilę widok. Jechał, jak się miało okazać później, trasą, którą przyjdzie mu jeździć często. Bardzo często. Po latach znał już jej szczegóły na pamięć. Mógł drzemać i wiedział gdzie jest. Nie raz rozpoznawał zbliżającą się stację poznając dróżnika i pobliski dom.  Wtedy jednak poznawał drogę do Słupska po raz pierwszy. Jechał  do dziewczyny, którą kochał. Po czterech godzinach jazdy, pośpieszny zatrzymał się przy peronie dziewiętnastowiecznego, poniemieckiego, stylowego dworca. Czekała na niego. Po przywitaniu się z jej rodziną i obiedzie, szybko wybiegli na miasto. Tęsknili za sobą. Poszli na lody do "Piekiełka". Wieczorem poszli do kina "Millenium" na film "Chinatown". Kino stereofoniczne w powiatowym mieście. Takim kinem nie mogło pochwalić się w tamtych czasach nawet miasto z największym polskim portem. Jeździli do Ustki pociągiem z pobliskiego dworca. W jej domu słychać było megafony dworcowe. Szum wjeżdżającego na dworzec pociągu i pisk hamulców. Nie raz do okien doszła para buchająca z parowozu. Uspokoił  się. Jechał do miasta, które znał. Przyjeżdżał tu co roku. Wieczorem był już w swoim nowym mieszkaniu. Na drugi dzień całą jego uwagę i energię pochłonęło jego urządzanie. Tęskne  myśli  gdzieś uleciały. Na wieczornym spacerze ujęła go cisza tego miasta. Brak szumu wielkiego miasta. Dzwonienia i stukotu tramwajów. Pędu ludzi nie wiadomo dokąd. Tu było trochę wolniej. Bardziej kameralnie. I to mu się spodobało. Jednak jego myśli zaprzątało szukanie twarzy ludzi znanych mu na co dzień, a których tutaj nie znał. Nie przeprowadzamy się bowiem tylko z miasta do miasta. Nie zmieniamy tylko miejsca pobytu. Zmieniamy otoczenie ludzi, wśród których żyjemy.Opuszczanie rodzinnych stron, w których żyło się kilkanaście lub kilkadziesiąt lat, niesie za sobą niebezpieczeństwo poczucia kompletnego wyobcowania w nowym mieście. Choćby było nam już znane, to jednak zaczynamy żyć wśród ludzi  nam nowych, nieznanych. Dotychczas bowiem spotykaliśmy znajomych, ale nawet nieznajomi byli jak znajomi, bowiem spotykaliśmy  ich w drodze do pracy , w autobusie, w tramwaju i jakoś zaznajamialiśmy się z tymi osobami, nie znając ich z imienia i nazwiska. Często wyglądaliśmy na przystanku tramwajowym lub autobusowym danej osoby. Wiedzieliśmy nawet gdzie owa osoba wysiądzie. Jednak nie tylko ludzie byli nam znajomi. Znajome były widoki. Aleje drzew. Budynki. Stare elewacje z liszajami. Odpadające tynki. Nie raz  nie zwracaliśmy na nie uwagi. Dopiero jak zmieniono elewację, jak zbito jakieś ornamenty, naszym oczom przedstawiał się inny widok niż dotychczas, który pozornie uchodził naszej  uwadze, a mimo to zapisywał się w naszej pamięci. To wszystko  było naszym światem. Najbliższym nam pejzażem. Coś, jak umeblowany pokój, w którym od lat w jednym miejscu na ścianie wisi obraz lub czyjś portret, stoją wazony, na półkach tak samo od lat stoją lub leżą książki.  Gdy opuszczamy miejsce  kilkudziesięciu lat naszego pobytu, gdy udajemy się w miejsce nam nowe, doznajemy poczucia wyobcowania. Jesteśmy wśród nieznanych nam ludzi, choć miasto wydaje się nam znane. Szukamy tego lub owego znajomego, których spotykaliśmy dotychczas, a których nie możemy w żaden sposób odnaleźć, jedynie w swej pamięci. Musimy nauczyć się żyć w nowym miejscu. Często szukamy podobieństw rysów twarzy, do twarzy osób znajomych nam z poprzedniego miejsca. Zdarza się, że chcemy wracać, bo nie potrafimy przystosować się do nowego miejsca. Trzeba dać sobie szansę na przeczekanie, szansę na poznawanie nowego miejsca, na zapisywanie w swej pamięci twarzy ludzi z nowego miasta, nowych miejsc, ulic. Spróbował. Pomyślał żartobliwie, że jego życie naznaczone zostało przeprowadzkami. W szpitalu w którym miał się urodzić nie było prądu. W następnym mieście też nie było. W kolejnym też. Miał więc urodzić się w czwartym z kolei. Nie pojechali jednak, bo matka miała  silne bóle. Postanowiono, że pozostanie i będzie rodziła  przy świecach. O dziwo tuż po urodzeniu, gdy się rozkrzyczał zapaliło się światło. Żartował, że Goethe w chwili śmierci wołał "więcej światła", a on zaczął krzyczeć o światło zaraz po urodzeniu. I zapaliło się! Zmienianie miejsca przyjścia na świat traktował jak znak. Często się przeprowadzał i lubił podróże. Więc ta przeprowadzka do Słupska była koleją rzeczy. Być może? Listopad. Miesiąc raczej nie na śluby. Jednak ona i on nie wierzyli w przesądy. Nie wierzyli w miesiące z literą "r" do zawierania związku małżeńskiego. Pobrali się więc w listopadzie. Przystrojony fiat 125p zajechał pod kościół Najświętszej Marii Panny w Słupsku. W przedsionku stały jeszcze dwie pary. Ku zdziwieniu księdza i nowożeńców pomylili kościoły. Szybko pojechali do kościoła pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa, gdzie czekał na nich znudzony cokolwiek ksiądz, myśląc, że może zrezygnowali. Potem bawili się w "Staromiejskiej" do samego rana. Po weselu wrócili do Szczecina na trzydzieści lat. Przyjeżdżali na święta i na wakacje. Teraz, gdy urządzał się w nowym mieszkaniu, gdy już postanowił żyć tutaj a wracać tam, zaczął poznawać miasto. Coraz mniej miało przed nim tajemnic. Nie szczędziło mu jednak rozczarowań, ale i miłych wrażeń. Nie istniało już "Piekiełko", "Karczma Słupska", Kino Millenium stało puste, stylowy, zabytkowy dworzec nie istniał, a nowy zdążył już podniszczeć. Podobały mu się parki, bulwary nad Słupią, komunikacja. Coraz bardziej otwierał się na miasto. Częste wyjazdy do Ustki i relaks nad morzem pozwalały na zapomnienie o bulwarach nadodrzańskich. Wyjeżdżając do  okolic słupskich coraz bardziej odkrywał ich urodę. Wrastał. Żeby jednak bardziej poznać miasto i ludzi potrzebna mu była praca poza domem. Dotychczas pracował w domu. Z pomocą przyszedł mu łut szczęścia, szczęśliwy traf, które często odmieniają diametralnie nasze życie. Wychodząc z windy spotkał sąsiadkę. Spytała, czy chciałby pójść na zajęcia dla osób w wieku przedemerytalnym. Odpowiedział - tak. Nie zastanawiał się za bardzo nad odpowiedzią. Czuł podświadomie, że to szansa. Okazja do znalezienia znajomych. A przede wszystkim szansa na wyjście z domu. Wręczyła mu kwestionariusz do wypełnienia. Wypełnił i złożył w sekretariacie uczelni. Wkrótce otrzymał odpowiedź, że został przyjęty. Mówi się, że szczęściu trzeba pomóc. To prawda. Nie wystarczy sam szczęśliwy traf. Trzeba uwierzyć, że to jest faktycznie szansa, że nie wolno zmarnować tej szczęśliwej chwili, którą daje nam los. Nie zmarnował. Za miesiąc rozpoczął zajęcia na uczelni. To była dla niego nobilitacja. Choć nie były to wyższe studia, tym niemniej, organizowane przez Akademię Pomorską. Zaczęły się zajęcia, wykłady, ćwiczenia. Soboty i niedziele zajęły wykłady. Poznał znajomych. Czuł, że złapał wiatr w żagle. Dotychczas bowiem stał jak zakotwiczony statek podczas flauty. A on potrzebował wiatru, potrzebował zmagania się z trudnościami. Domowe życie nie było dla niego. Mimo, że odkrył w sobie talenty pedagogiczne i potrafił opiekować się dzieckiem w wieku przedszkolnym, to jednak nie czuł się spełniony. Chciał wyjść z portu, a nie czekać na wiatr. Krąg znajomych poszerzał się. Wspólne wykłady, wspólne wyjścia. Wszystko nabrało teraz dynamiki. Życie nabrało smaku. Zauważył, że i jego żona cieszyła się z tego. Wiedziała, że potrzebuje działania. Działanie miał wpisane w swoje DNA. Praca zawodowa i społeczna były jego żywiołem. Gdy więc zaczął tak intensywny kurs na uczelni była szczęśliwa. Nareszcie robił to, co najbardziej kochał. Po półtora roku kurs dobiegł końca. Zdobył nowe umiejętności. Wiedzę. Miasto otworzyło się przed nim. Wkrótce osiągnął wiek emerytalny i wstąpił na uniwersytet   trzeciego Wieku. Tu jeszcze bardziej poszerzył swoje    zainteresowania. Po roku czasu wybrany został do zarządu.  Spełniło się więc to, co najbardziej lubił - działać na czyjąś   rzecz. To jest po prostu praca, którą kochał. I jak każdej pracy lubił  poświęcać swój czas. Zaczął się nowy etap. Od poznawania miasta i poczucia zagubienia w nim, nostalgii za poprzednim miastem, do pełnego otwarcia się na nowe. Czuł, że wrósł w to miasto.    Jadąc pierwszy raz do Słupska wyjeżdżał ze Szczecina i  wracał do niego. Tym razem wyjeżdżał ze Słupska i wracał do  Słupska.  Nie tylko do domu.  Wracał do znajomych i do zajęć,   które to miasto przed nim otworzyło.
Ziemowit Szafran 

 


Brak komentarzy: