niedziela, 28 kwietnia 2024

Drogi S.

 List ten napisałem po przeczytaniu powieści Pawła Huelle - listu do Bohumila Hrabala "Mercedes-Benz". Przygoda, którą opisuję jest autentyczna. I podobnie jak u autora powieści "Mercedes-Benz"  zabawna, choć dziejąca się w smutnych czasach PRL-u.



Drogi S.

Rozpoczynał się czerwiec. Sam dobrze wiesz, że to miesiąc dla tych co choć trochę przykładali się do nauki, aby mieć przynajmniej państwową tróję na cenzurze, więc pierwszego czerwca kończyli naukę, jakby nie patrzeć w Dzień Dziecka, choć dziećmi już nie byli. Chociaż chodziło się do szkoły, to ostatnie lekcje  były i niebyły zarazem, a przeznaczone raczej dla tych, którzy zawsze się uczyli, ale nigdy nic nie umieli, a więc, aby nie musieli sobie przypominać ponownie przez następny rok trygonometrii i rachunku różniczkowego nauczyciele wyciągali ich „za uszy”, byle tylko przeszli do następnej klasy. Chyba, że ktoś naprawdę się uparł, wtedy niestety zostawał na drugi rok. Reszta zaczynała pakować się na kilkudniową szkolną wycieczkę. Nie inaczej i ja. Spakowałem swój plecak po same sznurki, bo wtedy nie było jeszcze, zapewne dobrze pamiętasz drogi S. plecaków z zamkami błyskawicznymi, ale wiązane były grubym sznurem i zamykane paseczkiem ze sprzączką przymocowaną do klapki i korpusu plecaka. Z zapakowanym "po uszy" plecakiem gotów byłem do podróży. Nigdy jednak nie zmieściłbym takiej ilości rzeczy, gdyby nie moja mama, która była mistrzynią prania, prasowania, składania wszystkiego w kostkę i pakowania. Wyruszyłem więc z domu, choć mój drogi S. jeszcze dobę temu nie było to takie oczywiste, jako że zamknęli mnie na SB jako szpiega, wywrotowca, działającego na szkodę socjalistycznej ojczyzny, a głównym narzędziem  wywrotowej działalności miał okazać się aparat fotograficzny NRD-owskiej marki „Certo” i mój pies owczarek nizinny polski.  Podejrzenie psa miało oczywiście swój sens, wszak pies zawsze może coś zwęszyć, nie to co kot, bo ten nawet jak zwęszy, to nic nie powie, co najwyżej zamiauczy.  Natomiast aparat był mały, który łatwo mieścił się w dłoni jednej ręki, co wzbudziło podejrzenia szeregowego z pobliskiej jednostki wojskowej,  który widocznie nie wykazał się dotychczas niczym szczególnym, więc i nie miał odznaki wzorowego żołnierza.  Gdy zauważył mnie pstrykającego zdjęcia mojemu psiakowi, szybko zameldował na wartowni, bo przecież wróg nie śpi i może w każdej chwili podstępnie zdobyć tajne informacje, a ów aparat wydawał się szeregowemu - wypisz-wymaluj - taki sam, jakim dysponował super agent J-23  Hans Kloss, robiący zdjęcia poligonów wroga dla bratniej Armii Czerwonej. Ta sama armia, o czym doskonale wiesz, w ramach braterskiej pomocy i przyjaźni okupowała Polskę przez następne 50-lat po wojnie. Szeregowy zameldował, że młody człowiek robi zdjęcia jednostce wojskowej, pod pozorem fotografowania psa i zapewne robi szpiegowskie zdjęcia - gdy więc ów gorliwy żołnierz doprowadził mnie do wartowni, wyszedł jej dowódca, nieco znudzony i rozespany, wziął ode mnie kasetkę z negatywem, zapytał gdzie mieszkam, a ja akurat nie miałem  przy sobie dokumentów, co od razu wzbudziło podejrzenia szeregowego, że ma na pewno do czynienia ze szpiegiem, a co w ogóle nie zdziwiło oficera, który kazał spisać adres zamieszkania i puścił mnie do domu. Teraz dopiero, mój drogi S. zaczęła się prawdziwa heca, istny czeski film, jako że Czesi są mistrzami dobrych komedii, żeby więc było jak w czeskim filmie - zabawnie, groźnie i absurdalnie - akcja zaczęła się gdy dochodziłem już do domu, a mój kudłaty owczarek poznaczył już wszystkie psie tropy, nie omieszkał przed tym kilkoma kropelkami oznaczyć wartowni, zatem nie pozostało mi nic innego jak wracać, żeby dokończyć ostatnie pakunki na wycieczkę. Myślami byłem już w Krakowie i Zakopanem, gdy przed chodnik zajechał wojskowy gazik, z którego wyskoczyło dwóch żołnierzy, kazali mi zawracać na wartownię, przy czym mój drogi S. pies nie musiał zawracać. Poprosiłem wartowników o chwilę czasu, abym mógł mojego pupila odstawić do domu i zaraz po tym zbiegłem schodami pędem  tak, że nawet matka nie zdążyła się dokładnie dowiedzieć gdzie pędzę. Wsiadłem do owego gazika, gdzie pod obstawą zabrano mnie na wartownię, gdzie znudzony jednak całym przedstawieniem oficer kazał mnie wpakować z powrotem do gazika i zawieźć na ul. Piotra Skargi, gdzie mieściła się komenda WSW. Na komendzie WSW popatrzyli na mnie z pobłażaniem, jako że młokosem, który nie odbył jeszcze służby wojskowej się nie zajmowali, tylko żołnierzami, takimi jak starszy szeregowy Kopytko, który żadną miarą i na żadną komendę nie mógł odpowiedzieć. Starał się zachowywać mimo wszystko  pozycję zasadniczą, co biedakowi udawało się tylko na chwilę , po czym znów przechodził do pozycji spocznij na krzesło. Starszego szeregowego drzemiącego na ławce w cieniu platanów na szczecińskich Jasnych Błoniach znalazł patrol WSW. Odstawili do dyspozycji sierżanta, który powiedział ”teraz Kopytko umyją ci te śmierdzące „jabolem” kopyta i dojdziesz do siebie”. Spojrzał następnie na mnie i krzyknął „a wy czego tu” i po wyjaśnieniu o co chodzi, popatrzył z politowaniem, jakby chciał odesłać mnie do mamy. Kazał odwieźć mnie do SB na Małopolską. Po paru minutach przejazdu przez szczecińskie ronda, aleja Wyzwolenia była nieczynna z powodu jakiegoś remontu, więc wieziono mnie ulicą Wojska Polskiego, następnie przez plac Zgody. Ów plac w centrum Szczecina nie wiedzieć czemu nazwany został placem Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, co już w samym założeniu było nieprawdą.
 W końcu dowieziono mnie do ponurego gmaszyska SB przy ul. Małopolskiej. Szedłem z jakimś aparatczykiem. W końcu po paru minutach znalazłem się w widnej sali oficera dyżurnego, gdzie pełno było aparatury łączeniowej, czy podsłuchowej – tego się mój drogi S. nie dowiedziałem. Jednak wbrew moim obawom oficer nie był zbyt moją osobą zainteresowany, kazał mi usiąść i czekać i wcale mną się nie zajmował, tylko dzwonił i przyjmował telefony bez przerwy. Wszystko to nie  wyglądało  na siedzibę SB, ale centralę międzymiastową, która łączyła rozmowę błyskawiczną Szczecin - Przemyśl w 15 minut, co wtedy wydawało się równe prędkości światła, a co dziś doprowadza nas do szewskiej pasji, gdy  choć na chwilę jest  awaria serwera operatora sieci telefonów komórkowych. Tak więc siedziałem i przyglądałem się z coraz większym zaciekawieniem pracy oficera tak, że w pewnej chwili gotów byłem podejść i zapytać, czy można popatrzeć, a czego nie zrobiłem, bo dopiero wtedy mógłbym ściągnąć na siebie podejrzenie o szpiegowanie, tym razem samej siedziby SB, gdzie wszelkie grzechy zawinione i niezawinione wycisnęliby ze mnie  chłopcy piętro niżej. Spowiedź w konfesjonale wydawała się przy tym niewinną pieszczotą, głaskaniem, słodkim przebaczeniem. Siedząc i będąc przerażony zupełnie zapomniałem o mojej matce, która po moim wybiegnięciu z domu wcale nie przeszła do porządku dziennego, ale zaczęła działać i zarzuciwszy na siebie nową sukienkę, kobiety nawet wychodząc do kiosku zmieniają ubiór i poprawiają makijaż, zeszła na pierwsze piętro budynku w którym mieszkaliśmy.  Mieszkał w nim pewien pan, którego nazywaliśmy milicjantem, a który pracował na SB, więc ów sąsiad prawdopodobnie interweniował,  o czym ja zupełnie nie wiedziałem. Coraz bardziej byłem zdenerwowany, bo czas o dziwo, wcale nie biegł szybko, wręcz przeciwnie miałem wrażenie  że się cofa,  bo wszystko się dłużyło niemiłosiernie a oficer dyżurny jakby mnie w ogóle nie zauważał. Miałem wrażenie, że mógłbym spokojnie wyjść i byłby mnie nie zauważył, co oczywiście było ułudą i absurdem, jako że z tej instytucji nigdy samemu się nie wychodziło. Tymczasem  oficer dyżurny, któremu też się dłużyło, odebrał telefon, który postawił go prawie na baczność, wyrywając z monotonii niedzielnego dyżuru. Przed sobą  miał tylko mnie, jako jakiegoś nieokrzesanego młokosa. Znudzony był śmiertelnie, aż wyrwał go nagle z tej monotonii telefon. Patrzył na mnie, a ja byłem już pewny, że tym razem zabiorą mnie gdzieś na przesłuchanie, jednak nic z tych rzeczy, oficer bowiem odezwał się do mnie, co było dla mnie wyrwaniem jak z głębokiej ciszy w czytelni biblioteki. Zerwałem się z krzesła a tenże zaczął mnie pytać jak to się stało, że się tu znalazłem, co było o tyle zdumiewające, że byłem święcie przekonany, że przecież wiadomo z jakiego powodu, ale wtedy jeszcze mój drogi S. nie wiedziałem o tym, że można się tam znaleźć zupełnie bez niczego. Rozpocząłem dokładną relację po kolei, i chronologicznie. W miarę moich opowieści oficer miał coraz większe dołki w policzkach, co oznaczało tylko jedno, że nieźle się bawi, przerwał więc  moje wywody, które brzmiały jakbym usprawiedliwiał się z nieodrobionych lekcji przed nauczycielem. Gotowy na wszystko usłyszałem,  abym zbierał się do domu, a po wycieczce szkolnej stawił się w biurze SB na przeszkoleniu. Oficer rozbawiony „aferą” wypuścił mnie na wolność. Nie myśl jednak mój drogi S. że to koniec. Gdy  na drugi dzień, stawiłem się z plecakiem na ramionach w szkole, przywitał mnie dyrektor technikum, zwany przez nas „Pingwinem”, jako że był otyły i miał krótkie nogi, więc  gromkim śmiechem he, he  i powiedzonkiem, a ty Ziemowit pamiętaj, że nie tylko karabin sam strzela raz do roku, ale i aparat fotograficzny sam robi zdjęcia raz do roku, co było aluzją do mego pobytu na SB i nieostrożnego robienia zdjęć. Powiedział abym na przyszłość uważał, bo nie zawsze SB-kiem jest sąsiad. Widzisz więc drogi S. że dzisiejsza inwigilacja „wujka Google” nie jest niczym nowym, bowiem wtedy też informacje rozchodziły się lotem błyskawicy. Wkrótce jednak komentarze prześmiewców i kumpli poklepujących mnie po ramieniu przerwał widok nadjeżdżającego nowego autokaru jugosłowiańskiej marki T.A.M. Podczas gdy my przyjmowaliśmy zakłady, czy pojedziemy Jelczem czy Autosanem, zalśnił  nowy autokar, który rozwiał wszystkie rozmowy o mnie. Wszyscy zaniemówili widząc to cacko. Tak więc wyjechaliśmy na wycieczkę  autokarem, jakbyśmy przyjechali zza „żelaznej kurtyny”, nie mieliśmy bowiem pojęcia, jakie tam jeżdżą autokary! Zabierając się z wycieczką powinienem być wdzięczny sąsiadowi, który ku mojej niewiedzy zadzwonił do owego oficera, jestem wdzięczny mojej mamie za interwencję, że w końcu  pojechałem na tę wycieczkę, na której jak wiesz z moich opowieści, poznałem  Krystynę, która w dwa lata później została moją żoną. Na wesele jednak oficerów nie zaprosiłem i myślę że szkoda, bo list mój mógłby być jeszcze dłuższy o relacje jak się bawili i jaki trunek najbardziej przypadł im do gustu.

Tak więc przesyłam Ci ten list. List może i zwariowany, ale na miarę czasów, które przeżyliśmy.
Twój przyjaciel Ziemek

 

Ziemowit Szafran

Brak komentarzy: