List ten napisałem po przeczytaniu powieści Pawła Huelle - listu do Bohumila Hrabala "Mercedes-Benz". Przygoda, którą opisuję jest autentyczna. I podobnie jak u autora powieści "Mercedes-Benz" zabawna, choć dziejąca się w smutnych czasach PRL-u.
Drogi S.
Rozpoczynał
się czerwiec. Sam dobrze wiesz, że to miesiąc dla tych co choć trochę
przykładali się do nauki, aby mieć przynajmniej państwową tróję na cenzurze,
więc pierwszego czerwca kończyli naukę, jakby nie patrzeć w Dzień Dziecka, choć
dziećmi już nie byli. Chociaż chodziło się do szkoły, to ostatnie lekcje były i niebyły zarazem, a przeznaczone raczej dla tych, którzy zawsze się
uczyli, ale nigdy nic nie umieli, a więc, aby nie musieli sobie przypominać
ponownie przez następny rok trygonometrii i rachunku różniczkowego nauczyciele
wyciągali ich „za uszy”, byle tylko przeszli do następnej klasy. Chyba, że ktoś
naprawdę się uparł, wtedy niestety zostawał na drugi rok. Reszta zaczynała
pakować się na kilkudniową szkolną wycieczkę. Nie inaczej i ja. Spakowałem swój
plecak po same sznurki, bo wtedy nie było jeszcze, zapewne dobrze pamiętasz drogi S. plecaków z zamkami błyskawicznymi, ale wiązane były grubym sznurem i
zamykane paseczkiem ze sprzączką przymocowaną do klapki i korpusu plecaka. Z zapakowanym
"po uszy" plecakiem gotów byłem do podróży. Nigdy jednak nie
zmieściłbym takiej ilości rzeczy, gdyby nie moja mama, która była mistrzynią
prania, prasowania, składania wszystkiego w kostkę i pakowania. Wyruszyłem
więc z domu, choć mój drogi S. jeszcze dobę temu nie było to takie oczywiste, jako
że zamknęli mnie na SB jako szpiega, wywrotowca, działającego na szkodę
socjalistycznej ojczyzny, a głównym narzędziem wywrotowej działalności miał okazać się aparat
fotograficzny NRD-owskiej marki „Certo” i mój pies owczarek nizinny polski. Podejrzenie psa miało oczywiście swój sens,
wszak pies zawsze może coś zwęszyć, nie to co kot, bo ten nawet jak zwęszy, to
nic nie powie, co najwyżej zamiauczy. Natomiast
aparat był mały, który łatwo mieścił się w dłoni jednej ręki, co wzbudziło
podejrzenia szeregowego z pobliskiej jednostki wojskowej, który widocznie nie wykazał się dotychczas
niczym szczególnym, więc i nie miał odznaki wzorowego żołnierza. Gdy zauważył mnie pstrykającego zdjęcia mojemu psiakowi, szybko zameldował na wartowni, bo przecież wróg nie śpi i
może w każdej chwili podstępnie zdobyć tajne informacje, a ów aparat wydawał
się szeregowemu - wypisz-wymaluj - taki sam, jakim dysponował super agent J-23 Hans Kloss, robiący zdjęcia poligonów wroga
dla bratniej Armii Czerwonej. Ta sama armia, o czym doskonale wiesz, w ramach braterskiej
pomocy i przyjaźni okupowała Polskę przez następne 50-lat po wojnie. Szeregowy
zameldował, że młody człowiek robi zdjęcia jednostce wojskowej, pod pozorem
fotografowania psa i zapewne robi szpiegowskie zdjęcia - gdy więc ów gorliwy żołnierz
doprowadził mnie do wartowni, wyszedł jej dowódca, nieco znudzony i rozespany,
wziął ode mnie kasetkę z negatywem, zapytał gdzie mieszkam, a ja akurat nie
miałem przy sobie dokumentów, co od razu
wzbudziło podejrzenia szeregowego, że ma na pewno do czynienia ze szpiegiem, a
co w ogóle nie zdziwiło oficera, który kazał spisać adres zamieszkania i puścił
mnie do domu. Teraz dopiero, mój drogi S. zaczęła się prawdziwa heca, istny
czeski film, jako że Czesi są mistrzami dobrych komedii, żeby więc było jak w
czeskim filmie - zabawnie, groźnie i absurdalnie - akcja zaczęła się gdy
dochodziłem już do domu, a mój kudłaty owczarek poznaczył już wszystkie psie
tropy, nie omieszkał przed tym kilkoma kropelkami oznaczyć wartowni, zatem nie
pozostało mi nic innego jak wracać, żeby dokończyć ostatnie pakunki na
wycieczkę. Myślami byłem już w Krakowie i Zakopanem, gdy przed chodnik zajechał
wojskowy gazik, z którego wyskoczyło dwóch żołnierzy, kazali mi zawracać na
wartownię, przy czym mój drogi S. pies nie musiał zawracać. Poprosiłem
wartowników o chwilę czasu, abym mógł mojego pupila odstawić do domu i zaraz po
tym zbiegłem schodami pędem tak, że
nawet matka nie zdążyła się dokładnie dowiedzieć gdzie pędzę. Wsiadłem do owego
gazika, gdzie pod obstawą zabrano mnie na wartownię, gdzie znudzony jednak
całym przedstawieniem oficer kazał mnie wpakować z powrotem do gazika i zawieźć
na ul. Piotra Skargi, gdzie mieściła się komenda WSW. Na komendzie WSW popatrzyli
na mnie z pobłażaniem, jako że młokosem, który nie odbył jeszcze służby wojskowej się nie zajmowali,
tylko żołnierzami, takimi jak starszy szeregowy Kopytko, który żadną miarą i na
żadną komendę nie mógł odpowiedzieć. Starał się zachowywać mimo wszystko pozycję
zasadniczą, co biedakowi udawało się tylko na chwilę , po czym znów przechodził
do pozycji spocznij na krzesło. Starszego szeregowego drzemiącego na ławce w cieniu platanów
na szczecińskich Jasnych Błoniach znalazł patrol WSW. Odstawili do dyspozycji
sierżanta, który powiedział ”teraz Kopytko umyją ci te śmierdzące „jabolem”
kopyta i dojdziesz do siebie”. Spojrzał następnie na mnie i krzyknął „a wy czego tu” i
po wyjaśnieniu o co chodzi, popatrzył z politowaniem, jakby chciał odesłać mnie
do mamy. Kazał odwieźć mnie do SB na Małopolską. Po paru minutach przejazdu
przez szczecińskie ronda, aleja Wyzwolenia była nieczynna z powodu jakiegoś remontu,
więc wieziono mnie ulicą Wojska Polskiego, następnie przez plac Zgody. Ów plac w centrum Szczecina nie
wiedzieć czemu nazwany został placem Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, co już w samym
założeniu było nieprawdą.
W końcu dowieziono mnie do ponurego gmaszyska SB przy
ul. Małopolskiej. Szedłem z jakimś aparatczykiem. W końcu po paru minutach znalazłem się w
widnej sali oficera dyżurnego, gdzie pełno było aparatury łączeniowej, czy
podsłuchowej – tego się mój drogi S. nie dowiedziałem. Jednak wbrew moim obawom
oficer nie był zbyt moją osobą zainteresowany, kazał mi usiąść i czekać i wcale
mną się nie zajmował, tylko dzwonił i przyjmował telefony bez przerwy. Wszystko to nie wyglądało na siedzibę SB, ale centralę międzymiastową,
która łączyła rozmowę błyskawiczną Szczecin - Przemyśl w 15 minut, co wtedy
wydawało się równe prędkości światła, a co dziś doprowadza nas do szewskiej
pasji, gdy choć na chwilę jest awaria serwera operatora sieci telefonów
komórkowych. Tak więc siedziałem i przyglądałem się z coraz większym
zaciekawieniem pracy oficera tak, że w pewnej chwili gotów byłem podejść i
zapytać, czy można popatrzeć, a czego nie zrobiłem, bo dopiero wtedy mógłbym ściągnąć
na siebie podejrzenie o szpiegowanie, tym razem samej siedziby SB, gdzie
wszelkie grzechy zawinione i niezawinione wycisnęliby ze mnie chłopcy piętro niżej. Spowiedź w konfesjonale
wydawała się przy tym niewinną pieszczotą, głaskaniem, słodkim przebaczeniem. Siedząc
i będąc przerażony zupełnie zapomniałem o mojej matce, która po moim
wybiegnięciu z domu wcale nie przeszła do porządku dziennego, ale zaczęła
działać i zarzuciwszy na siebie nową sukienkę, kobiety nawet wychodząc do
kiosku zmieniają ubiór i poprawiają makijaż, zeszła na pierwsze piętro budynku
w którym mieszkaliśmy. Mieszkał w nim pewien
pan, którego nazywaliśmy milicjantem, a który pracował na SB, więc ów sąsiad
prawdopodobnie interweniował, o czym ja
zupełnie nie wiedziałem. Coraz bardziej byłem zdenerwowany, bo czas o dziwo,
wcale nie biegł szybko, wręcz przeciwnie miałem wrażenie że się cofa, bo wszystko się dłużyło niemiłosiernie a
oficer dyżurny jakby mnie w ogóle nie zauważał. Miałem wrażenie, że
mógłbym spokojnie wyjść i byłby mnie nie zauważył, co oczywiście było ułudą i
absurdem, jako że z tej instytucji nigdy samemu się nie wychodziło. Tymczasem oficer dyżurny, któremu też się dłużyło,
odebrał telefon, który postawił go prawie na baczność, wyrywając z monotonii
niedzielnego dyżuru. Przed sobą miał
tylko mnie, jako jakiegoś nieokrzesanego młokosa. Znudzony był śmiertelnie, aż
wyrwał go nagle z tej monotonii telefon. Patrzył na mnie, a ja byłem już pewny,
że tym razem zabiorą mnie gdzieś na przesłuchanie, jednak nic z tych rzeczy,
oficer bowiem odezwał się do mnie, co było dla mnie wyrwaniem jak z głębokiej
ciszy w czytelni biblioteki. Zerwałem się z krzesła a tenże zaczął mnie
pytać jak to się stało, że się tu znalazłem, co było o tyle zdumiewające, że
byłem święcie przekonany, że przecież wiadomo z jakiego powodu, ale wtedy
jeszcze mój drogi S. nie wiedziałem o tym, że można się tam znaleźć zupełnie
bez niczego. Rozpocząłem dokładną relację po kolei, i chronologicznie. W miarę moich opowieści oficer miał coraz większe dołki w policzkach,
co oznaczało tylko jedno, że nieźle się bawi, przerwał więc moje wywody, które brzmiały jakbym
usprawiedliwiał się z nieodrobionych lekcji przed nauczycielem. Gotowy na
wszystko usłyszałem, abym zbierał się do
domu, a po wycieczce szkolnej stawił się w biurze SB na przeszkoleniu. Oficer rozbawiony „aferą” wypuścił
mnie na wolność. Nie myśl jednak mój drogi S. że to koniec. Gdy na drugi dzień, stawiłem się z plecakiem na
ramionach w szkole, przywitał mnie dyrektor technikum, zwany przez nas „Pingwinem”,
jako że był otyły i miał krótkie nogi, więc
gromkim śmiechem he, he i powiedzonkiem,
a ty Ziemowit pamiętaj, że nie tylko karabin sam strzela raz do roku, ale i
aparat fotograficzny sam robi zdjęcia raz do roku, co było aluzją do mego
pobytu na SB i nieostrożnego robienia zdjęć. Powiedział abym na przyszłość uważał, bo nie
zawsze SB-kiem jest sąsiad. Widzisz więc drogi S. że dzisiejsza inwigilacja „wujka
Google” nie jest niczym nowym, bowiem wtedy też informacje rozchodziły się
lotem błyskawicy. Wkrótce jednak komentarze prześmiewców i kumpli poklepujących
mnie po ramieniu przerwał widok nadjeżdżającego nowego autokaru
jugosłowiańskiej marki T.A.M. Podczas gdy my przyjmowaliśmy zakłady, czy
pojedziemy Jelczem czy Autosanem, zalśnił nowy autokar, który rozwiał wszystkie rozmowy
o mnie. Wszyscy zaniemówili widząc to cacko. Tak więc wyjechaliśmy na
wycieczkę autokarem, jakbyśmy
przyjechali zza „żelaznej kurtyny”, nie mieliśmy bowiem pojęcia, jakie tam
jeżdżą autokary! Zabierając się z wycieczką powinienem być wdzięczny sąsiadowi,
który ku mojej niewiedzy zadzwonił do owego oficera, jestem wdzięczny mojej
mamie za interwencję, że w końcu pojechałem na tę wycieczkę, na której jak
wiesz z moich opowieści, poznałem
Krystynę, która w dwa lata później została moją żoną. Na wesele jednak oficerów nie zaprosiłem i myślę że szkoda, bo list mój mógłby być jeszcze dłuższy o
relacje jak się bawili i jaki trunek najbardziej przypadł im do gustu.
Tak więc przesyłam Ci ten list. List może i
zwariowany, ale na miarę czasów, które przeżyliśmy.
Twój przyjaciel Ziemek
Ziemowit Szafran
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz