niedziela, 28 kwietnia 2024

Drogi S.

 List ten napisałem po przeczytaniu powieści Pawła Huelle - listu do Bohumila Hrabala "Mercedes-Benz". Przygoda, którą opisuję jest autentyczna. I podobnie jak u autora powieści "Mercedes-Benz"  zabawna, choć dziejąca się w smutnych czasach PRL-u.



Drogi S.

Rozpoczynał się czerwiec. Sam dobrze wiesz, że to miesiąc dla tych co choć trochę przykładali się do nauki, aby mieć przynajmniej państwową tróję na cenzurze, więc pierwszego czerwca kończyli naukę, jakby nie patrzeć w Dzień Dziecka, choć dziećmi już nie byli. Chociaż chodziło się do szkoły, to ostatnie lekcje  były i niebyły zarazem, a przeznaczone raczej dla tych, którzy zawsze się uczyli, ale nigdy nic nie umieli, a więc, aby nie musieli sobie przypominać ponownie przez następny rok trygonometrii i rachunku różniczkowego nauczyciele wyciągali ich „za uszy”, byle tylko przeszli do następnej klasy. Chyba, że ktoś naprawdę się uparł, wtedy niestety zostawał na drugi rok. Reszta zaczynała pakować się na kilkudniową szkolną wycieczkę. Nie inaczej i ja. Spakowałem swój plecak po same sznurki, bo wtedy nie było jeszcze, zapewne dobrze pamiętasz drogi S. plecaków z zamkami błyskawicznymi, ale wiązane były grubym sznurem i zamykane paseczkiem ze sprzączką przymocowaną do klapki i korpusu plecaka. Z zapakowanym "po uszy" plecakiem gotów byłem do podróży. Nigdy jednak nie zmieściłbym takiej ilości rzeczy, gdyby nie moja mama, która była mistrzynią prania, prasowania, składania wszystkiego w kostkę i pakowania. Wyruszyłem więc z domu, choć mój drogi S. jeszcze dobę temu nie było to takie oczywiste, jako że zamknęli mnie na SB jako szpiega, wywrotowca, działającego na szkodę socjalistycznej ojczyzny, a głównym narzędziem  wywrotowej działalności miał okazać się aparat fotograficzny NRD-owskiej marki „Certo” i mój pies owczarek nizinny polski.  Podejrzenie psa miało oczywiście swój sens, wszak pies zawsze może coś zwęszyć, nie to co kot, bo ten nawet jak zwęszy, to nic nie powie, co najwyżej zamiauczy.  Natomiast aparat był mały, który łatwo mieścił się w dłoni jednej ręki, co wzbudziło podejrzenia szeregowego z pobliskiej jednostki wojskowej,  który widocznie nie wykazał się dotychczas niczym szczególnym, więc i nie miał odznaki wzorowego żołnierza.  Gdy zauważył mnie pstrykającego zdjęcia mojemu psiakowi, szybko zameldował na wartowni, bo przecież wróg nie śpi i może w każdej chwili podstępnie zdobyć tajne informacje, a ów aparat wydawał się szeregowemu - wypisz-wymaluj - taki sam, jakim dysponował super agent J-23  Hans Kloss, robiący zdjęcia poligonów wroga dla bratniej Armii Czerwonej. Ta sama armia, o czym doskonale wiesz, w ramach braterskiej pomocy i przyjaźni okupowała Polskę przez następne 50-lat po wojnie. Szeregowy zameldował, że młody człowiek robi zdjęcia jednostce wojskowej, pod pozorem fotografowania psa i zapewne robi szpiegowskie zdjęcia - gdy więc ów gorliwy żołnierz doprowadził mnie do wartowni, wyszedł jej dowódca, nieco znudzony i rozespany, wziął ode mnie kasetkę z negatywem, zapytał gdzie mieszkam, a ja akurat nie miałem  przy sobie dokumentów, co od razu wzbudziło podejrzenia szeregowego, że ma na pewno do czynienia ze szpiegiem, a co w ogóle nie zdziwiło oficera, który kazał spisać adres zamieszkania i puścił mnie do domu. Teraz dopiero, mój drogi S. zaczęła się prawdziwa heca, istny czeski film, jako że Czesi są mistrzami dobrych komedii, żeby więc było jak w czeskim filmie - zabawnie, groźnie i absurdalnie - akcja zaczęła się gdy dochodziłem już do domu, a mój kudłaty owczarek poznaczył już wszystkie psie tropy, nie omieszkał przed tym kilkoma kropelkami oznaczyć wartowni, zatem nie pozostało mi nic innego jak wracać, żeby dokończyć ostatnie pakunki na wycieczkę. Myślami byłem już w Krakowie i Zakopanem, gdy przed chodnik zajechał wojskowy gazik, z którego wyskoczyło dwóch żołnierzy, kazali mi zawracać na wartownię, przy czym mój drogi S. pies nie musiał zawracać. Poprosiłem wartowników o chwilę czasu, abym mógł mojego pupila odstawić do domu i zaraz po tym zbiegłem schodami pędem  tak, że nawet matka nie zdążyła się dokładnie dowiedzieć gdzie pędzę. Wsiadłem do owego gazika, gdzie pod obstawą zabrano mnie na wartownię, gdzie znudzony jednak całym przedstawieniem oficer kazał mnie wpakować z powrotem do gazika i zawieźć na ul. Piotra Skargi, gdzie mieściła się komenda WSW. Na komendzie WSW popatrzyli na mnie z pobłażaniem, jako że młokosem, który nie odbył jeszcze służby wojskowej się nie zajmowali, tylko żołnierzami, takimi jak starszy szeregowy Kopytko, który żadną miarą i na żadną komendę nie mógł odpowiedzieć. Starał się zachowywać mimo wszystko  pozycję zasadniczą, co biedakowi udawało się tylko na chwilę , po czym znów przechodził do pozycji spocznij na krzesło. Starszego szeregowego drzemiącego na ławce w cieniu platanów na szczecińskich Jasnych Błoniach znalazł patrol WSW. Odstawili do dyspozycji sierżanta, który powiedział ”teraz Kopytko umyją ci te śmierdzące „jabolem” kopyta i dojdziesz do siebie”. Spojrzał następnie na mnie i krzyknął „a wy czego tu” i po wyjaśnieniu o co chodzi, popatrzył z politowaniem, jakby chciał odesłać mnie do mamy. Kazał odwieźć mnie do SB na Małopolską. Po paru minutach przejazdu przez szczecińskie ronda, aleja Wyzwolenia była nieczynna z powodu jakiegoś remontu, więc wieziono mnie ulicą Wojska Polskiego, następnie przez plac Zgody. Ów plac w centrum Szczecina nie wiedzieć czemu nazwany został placem Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, co już w samym założeniu było nieprawdą.
 W końcu dowieziono mnie do ponurego gmaszyska SB przy ul. Małopolskiej. Szedłem z jakimś aparatczykiem. W końcu po paru minutach znalazłem się w widnej sali oficera dyżurnego, gdzie pełno było aparatury łączeniowej, czy podsłuchowej – tego się mój drogi S. nie dowiedziałem. Jednak wbrew moim obawom oficer nie był zbyt moją osobą zainteresowany, kazał mi usiąść i czekać i wcale mną się nie zajmował, tylko dzwonił i przyjmował telefony bez przerwy. Wszystko to nie  wyglądało  na siedzibę SB, ale centralę międzymiastową, która łączyła rozmowę błyskawiczną Szczecin - Przemyśl w 15 minut, co wtedy wydawało się równe prędkości światła, a co dziś doprowadza nas do szewskiej pasji, gdy  choć na chwilę jest  awaria serwera operatora sieci telefonów komórkowych. Tak więc siedziałem i przyglądałem się z coraz większym zaciekawieniem pracy oficera tak, że w pewnej chwili gotów byłem podejść i zapytać, czy można popatrzeć, a czego nie zrobiłem, bo dopiero wtedy mógłbym ściągnąć na siebie podejrzenie o szpiegowanie, tym razem samej siedziby SB, gdzie wszelkie grzechy zawinione i niezawinione wycisnęliby ze mnie  chłopcy piętro niżej. Spowiedź w konfesjonale wydawała się przy tym niewinną pieszczotą, głaskaniem, słodkim przebaczeniem. Siedząc i będąc przerażony zupełnie zapomniałem o mojej matce, która po moim wybiegnięciu z domu wcale nie przeszła do porządku dziennego, ale zaczęła działać i zarzuciwszy na siebie nową sukienkę, kobiety nawet wychodząc do kiosku zmieniają ubiór i poprawiają makijaż, zeszła na pierwsze piętro budynku w którym mieszkaliśmy.  Mieszkał w nim pewien pan, którego nazywaliśmy milicjantem, a który pracował na SB, więc ów sąsiad prawdopodobnie interweniował,  o czym ja zupełnie nie wiedziałem. Coraz bardziej byłem zdenerwowany, bo czas o dziwo, wcale nie biegł szybko, wręcz przeciwnie miałem wrażenie  że się cofa,  bo wszystko się dłużyło niemiłosiernie a oficer dyżurny jakby mnie w ogóle nie zauważał. Miałem wrażenie, że mógłbym spokojnie wyjść i byłby mnie nie zauważył, co oczywiście było ułudą i absurdem, jako że z tej instytucji nigdy samemu się nie wychodziło. Tymczasem  oficer dyżurny, któremu też się dłużyło, odebrał telefon, który postawił go prawie na baczność, wyrywając z monotonii niedzielnego dyżuru. Przed sobą  miał tylko mnie, jako jakiegoś nieokrzesanego młokosa. Znudzony był śmiertelnie, aż wyrwał go nagle z tej monotonii telefon. Patrzył na mnie, a ja byłem już pewny, że tym razem zabiorą mnie gdzieś na przesłuchanie, jednak nic z tych rzeczy, oficer bowiem odezwał się do mnie, co było dla mnie wyrwaniem jak z głębokiej ciszy w czytelni biblioteki. Zerwałem się z krzesła a tenże zaczął mnie pytać jak to się stało, że się tu znalazłem, co było o tyle zdumiewające, że byłem święcie przekonany, że przecież wiadomo z jakiego powodu, ale wtedy jeszcze mój drogi S. nie wiedziałem o tym, że można się tam znaleźć zupełnie bez niczego. Rozpocząłem dokładną relację po kolei, i chronologicznie. W miarę moich opowieści oficer miał coraz większe dołki w policzkach, co oznaczało tylko jedno, że nieźle się bawi, przerwał więc  moje wywody, które brzmiały jakbym usprawiedliwiał się z nieodrobionych lekcji przed nauczycielem. Gotowy na wszystko usłyszałem,  abym zbierał się do domu, a po wycieczce szkolnej stawił się w biurze SB na przeszkoleniu. Oficer rozbawiony „aferą” wypuścił mnie na wolność. Nie myśl jednak mój drogi S. że to koniec. Gdy  na drugi dzień, stawiłem się z plecakiem na ramionach w szkole, przywitał mnie dyrektor technikum, zwany przez nas „Pingwinem”, jako że był otyły i miał krótkie nogi, więc  gromkim śmiechem he, he  i powiedzonkiem, a ty Ziemowit pamiętaj, że nie tylko karabin sam strzela raz do roku, ale i aparat fotograficzny sam robi zdjęcia raz do roku, co było aluzją do mego pobytu na SB i nieostrożnego robienia zdjęć. Powiedział abym na przyszłość uważał, bo nie zawsze SB-kiem jest sąsiad. Widzisz więc drogi S. że dzisiejsza inwigilacja „wujka Google” nie jest niczym nowym, bowiem wtedy też informacje rozchodziły się lotem błyskawicy. Wkrótce jednak komentarze prześmiewców i kumpli poklepujących mnie po ramieniu przerwał widok nadjeżdżającego nowego autokaru jugosłowiańskiej marki T.A.M. Podczas gdy my przyjmowaliśmy zakłady, czy pojedziemy Jelczem czy Autosanem, zalśnił  nowy autokar, który rozwiał wszystkie rozmowy o mnie. Wszyscy zaniemówili widząc to cacko. Tak więc wyjechaliśmy na wycieczkę  autokarem, jakbyśmy przyjechali zza „żelaznej kurtyny”, nie mieliśmy bowiem pojęcia, jakie tam jeżdżą autokary! Zabierając się z wycieczką powinienem być wdzięczny sąsiadowi, który ku mojej niewiedzy zadzwonił do owego oficera, jestem wdzięczny mojej mamie za interwencję, że w końcu  pojechałem na tę wycieczkę, na której jak wiesz z moich opowieści, poznałem  Krystynę, która w dwa lata później została moją żoną. Na wesele jednak oficerów nie zaprosiłem i myślę że szkoda, bo list mój mógłby być jeszcze dłuższy o relacje jak się bawili i jaki trunek najbardziej przypadł im do gustu.

Tak więc przesyłam Ci ten list. List może i zwariowany, ale na miarę czasów, które przeżyliśmy.
Twój przyjaciel Ziemek

 

Ziemowit Szafran

sobota, 27 kwietnia 2024

Jak napisać wiersz

 Piszę wiersze. Nieraz pytają się mnie znajomi, przyjaciele w jaki sposób piszę, ile czasu i jak to wygląda. Wygląda to trochę na uchylenie tajemnicy warsztatu poetyckiego. Warsztat bowiem umiejętność kreatywnego pisania, wzbudzania zainteresowania wierszem, wywoływanie emocji, tworzenie metafor, bawienie się słowem i tworzenie neologizmów. Wiersze pisałem już za młodych lat. Wiadomo jednak, że to okres w naszym życiu, w którym chcemy zmieniać zastaną rzeczywistość, generalnie jesteśmy przeciw wszelkim status quo. Zatem i wiersze są buntownicze i przeciw czemuś. Gdy jednak przyglądniemy się owym wierszom z młodych lat, to wykazują brak warsztatu, naiwność, nieraz nawet infantylność tematyki. Lepiej zatem czytać poezję i nie tylko. Czytanie poprawia stymulację poznawczą i ćwiczenie mózgu, poszerza słownictwo i wiedzę, wzmacnia umiejętności pisania, wzmacnia wyobraźnię i empatię, a więc to wszystko co potrzebne jest do pisania. Prawda jest też taka, że mimo czytania nie napiszemy wiersza. Potrzebny jest talent, umiejętność bawienia się słowem, szybkiej reakcji na natchnienie, pomysł. Brak odpowiednio szybkiej reakcji, aby błyskawicznie zapisać, zanotować w formie szkicu pojawiające się  myśli. Potem dopiero przyjdzie czas na "obróbkę" wiersza, zmiany, usuwanie przegadanych wersów. U mnie praca nad wierszem trwa około dwóch do trzech miesięcy. Owszem bywa i tak, że niektóre wiersze powstają pod wpływem chwili. Niewiele już potem zmieniam, ale są to wiersze wyjątkowe. Na pewnym spotkaniu w niewidomą poetką przyszedł mi do głowy pomysł wiersza, który zanotowałem na karnecie autobusowym. Ważne jest to, że musiałem go zanotować, w przeciwnym razie z pomysłu zostałyby tylko fragmenty, których nie można już odtworzyć. Dlatego tak ważne jest notowanie pomysłu. Natchnienie jest błysk światła, jest czymś ulotnym, chwilowym, pojawia się i znika. Jeżeli nie zapiszemy pojawiającej się myśli, to zniknie ona i pozostanie nam tylko próżne szukanie co właściwie chciałem napisać. 

 

Natchnienie

Skąd przychodzi nie wiadomo
Dlaczego nie wiem
Jedyne co wiem
To że muszę myśl zapisać
Choćby na skrawku paragonu
Nie zapisana odejdzie
Jak ktoś kogo nie zauważono
Jak ślad na plaży zmyty przez falę
Jak chwila co minęła
Ulotna i nietrwała

  Ziemowit Szafran

Słupsk 10.04.2024r


piątek, 26 kwietnia 2024

Samotność przez chwilę

  Z samotnością zdążyłem się oswoić. Czy to oznacza, że się przyzwyczaiłem? Otóż sam zadaję sobie pytanie, na ile zdołałem się z nią oswoić i czy na pewno przyzwyczaiłem się do niej. Weryfikacją jest przyjazd do mnie na dłużej moich dzieci. Radość jest wtedy nieopisana. Gdzieś znika na parę dni cisza pokojów wypełniona grającym telewizorem. Wydaje się, że jest nas pełno nawet gdy jesteśmy tylko we dwoje. Czas jednak płynie nieubłaganie i w końcu przychodzi dzień rozstania. Dzieci mają swoje życie, swoją pracę, swoje rodziny do których prędzej czy później muszą wrócić. I gdy zamkną się drzwi za nimi, wtedy jakby przez dziurkę od klucza  wchodzi do domu samotność razem z chandrą. Zastanawiam się czy bardziej czy jest to samotność czy też chandra. Chyba jednak to drugie, ponieważ zdążyłem się szybko przyzwyczaić do bycia razem. Błąd polega na tym, że w chwili radosnego powitania naszych dzieci zupełnie zapominam o tym, że wkrótce wyjadą. Ten radosny stan bycia razem przesłania mi oczywisty fakt, że wkrótce wyjadą. Znów więc zostanę sam i przyjdzie mi znów czekać długie tygodnie, aż przyjadą choćby na weekend.  Przez pierwsze godziny nie wiem za co się wziąć. Tak jakby tęsknota przytłumiała wszelkie myśli. A przecież tyle jest do zrobienia i można spokojnie zająć sobie czas. Jednak nie. Myśli o dzieciach, które wyjechały przed chwilą przeważają. Potrwa to zapewne jeden dzień. Przeważnie na drugi już przywykam do tego stanu rzeczy i żadna chandra mi nie dokucza. Pozostaje samotność i świadomość tego, że jest się samemu i żadne media społecznościowe tego nie zniwelują. Owszem można chwilę porozmawiać, zobaczyć siebie, ale po pewnym czasie kończymy rozmowę i wracamy do rzeczywistości bycia samemu. Pozostaje czekanie, aż znów przyjadą na parę dni. Dlatego tak ważne dla mnie jest wychodzenie z domu. Działanie w różnych grupach i stowarzyszeniach. Pozwala to na pracę społeczną, spotkania towarzyskie, zawieranie znajomości. Prawdziwa samotność zaczyna się bowiem wtedy, gdy już nie mamy komu otworzyć drzwi, nie mamy do kogo zadzwonić, ani na kogo czekać. Dopóki działamy, dopóki mamy zajęcie i znajomości dopóty nie jesteśmy sami. Chandra i poczucie samotności przychodzą tylko na chwilę, bowiem każde rozstania są smutne i niosą ze sobą tęsknotę. Aż wejdziemy znów w rytm naszych zajęć i znajomości.

czwartek, 21 marca 2024

Czym są UTW

Czym właściwie jest Uniwersytet Trzeciego Wieku. Czy to miejsce
zabawy, rekreacji i luz bluesa czy też coś więcej. Coś, co pozwala na starzenie się od nóg, a nie od głowy. Dlatego tak cenne są wszelkie zajęcia w grupach zainteresowań, inaczej sekcji np.historycznej, geograficznej, biologicznej, literackiej, florystyki, czy frywolitek. Sekcja florystyki czy frywolitek bynajmniej nie jest tylko dla pań. Na Słupskim UTW uczęszczali panowie. Mężczyźni okazuje się też potrafią i to z wielkim powodzeniem robić piękne rzeczy. Zabawa i rekreacja są oczywiście równoprawne, ale zawsze musi być równowaga między zajęciami intelektualnymi a rekreacją. Zachwianie tej równowagi na korzyść tylko rekreacji grozi odejściem od misji kształcenia ustawicznego, głównego celu UTW. Zatem dbajmy, aby UTW były prawdziwie seniorskim uniwersytetami a nie klubami emeryta.

sobota, 9 marca 2024

Świat bez kobiet byłby jak ogród bez kwiatów

 Dzisiaj przypada 08 marca, a więc Dzień Kobiet. Śpieszą panowie z kwiatami do swoich żon, partnerek, przyjaciółek, córek itd. Od razu trzeba zadać sobie pytanie, nasuwające się, gdy widzimy panów obdarowujących swoje panie naręczami kwiatów a nieraz jednym goździkiem. Czy obchodzimy to święto, bo tak każe tradycja, i po prostu trzeba się pokazać, że pamiętamy o swoich paniach. A  nie można by trochę inaczej, włączyć fantazję panowie i zaprosić naszą kochaną do kawiarni, tam wręczyć bukiecik frezji lub stokrotek. A tak to wpadamy  w sztampę,  która nie wiem czy kobiety cieszy? Napisałem w tytule "Świat bez kobiet byłby jak ogród bez kwiatów. To prawda. Prawdą jest i to, że każdy ogród a szczególnie rosnące w nim kwiaty wymagają nieustannej pielęgnacji. Dopiero wtedy zadbana i pielęgnowana róża, piwonia, pięknie , niemal w dowód wdzięczności, zakwitną. To oczywiście metaforyczne porównanie, ale o kobiety dbać trzeba, cały, okrągły rok. Trochę trzeba być ogrodnikiem, który wie jak wypielęgnować różę, aby zakwitła.
Dość już  tych ogrodniczych porównań. Na temat kobiet znalazłem interesujący i chyba bardzo trafny cytat "Kobieta jest jak niekończąca się książka. Trzeba ją czytać przez całe życie". Innymi słowy kobiety są nieodgadnione i w tym ich urok, ale żeby je zrozumieć,  uczyć się ich musimy przez całe życie. Panom życzę wytrwałości a wszystkim Paniom z okazji ich święta życzę wszystkiego najlepszego.




środa, 28 lutego 2024

Po co babcię denerwować...

"Po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy" czyli rzecz jak chcą niektórzy widzieć UTW

 Cytat z piosenki Wojciecha Młynarskiego wydaje się bardzo na czasie. Dlaczego - spróbuję to wyjaśnić. Od razu powiem, że rzecz idzie o Uniwersytety Trzeciego Wieku. Czym są, jaką mają misję, po co i w jakim celu zostały w ogóle utworzone, te pytanie trzeba zadać, aby znaleźć na nie  odpowiedź i zarazem powiedzieć czym Uniwersytety Trzeciego Wieku być nie powinny i czego się wystrzegać i czy w ogóle UTW powinny istnieć w takim sensie w jakim chętnie chciałyby je widzieć Urzędy Miast i Gmin, ale także dziennikarze krytykujący założenia UTW.   Na temat UTW dyskusja jest coraz bardziej ożywiona. Wśród dziennikarzy, naukowców i rządzących na  różnych szczeblach władzy  zdania są podzielone. To dobrze. Każdy bowiem widzi inną rolę UTW. To też dobrze.  Niedobrze jednak, gdy nie widzi się w UTW stowarzyszeń działających na podstawie ustawy o stowarzyszeniach oraz co chyba najważniejsze działających na podstawie  art. 12 Konstytucji RP "Rzeczpospolita Polska zapewnia wolność tworzenia i działania związków zawodowych, stowarzyszeń, ruchów obywatelskich, innych dobrowolnych zrzeszeń oraz fundacji". 
   Uniwersytet Trzeciego Wieku to uczelnia specyficzna, to seniorski uniwersytet mający na celu kształcenie ustawiczne osób starszych. Początków UTW należy szukać w dziewiętnastowiecznej koncepcji kształcenia wszechnicowego duńskiego pastora Nicolasa Frederica Severina Grundtviga. Pierwszy Uniwersytet Trzeciego Wieku powstał  roku 1973 z inicjatywy profesora Pierra Vellasa. W Polsce pierwszy UTW powstał 1975 roku dzięki inicjatywie profesor Haliny Szwarc. Podstawą działalności seniorskich uniwersytetów jest przeciwdziałanie marginalizacji seniorów. Jednak to nie wszystko. Jedną z naczelnych idei UTW jest kształcenie ustawiczne.  Na strukturę seniorskich uniwersytetów składają się: wykłady ogólne oraz zajęcia w sekcjach zainteresowań, mające na celu edukację w zakresie rożnych dziedzin, realizacji osobistych zainteresowań, utrzymanie sprawności psychicznej i fizycznej, udział w życiu kulturalnym i społecznym. Uczestnictwo w uniwersytecie trzeciego wieku  zwiększa aktywność intelektualną i fizyczną seniorów przeciwdziała demencji i jest okazją do wychodzenia z domu, pozwala zawierać nowe znajomości.  Zajęcia w wszelkich formach aktywności fizycznej znakomicie wpływają na poprawę kondycji fizycznej seniorów. UTW przeciwdziałają także samotności osób starszych. 
   Każdy Uniwersytet Trzeciego Wieku to autonomiczne stowarzyszenie senioralne, kierujące się własnym Statutem i misją. Dzisiaj jednak coraz częściej słychać od władz miast oraz w mediach, że są to hermetycznie zamknięte stowarzyszenia, które nie działają na rzecz coraz liczniejszych środowisk seniorskich. Dlaczego akurat UTW mają dbać o organizację festynów, Dni Seniorów, dla ludzi starszych, tego na ogół się nie mówi? Seniorskie Uniwersytety, szczególnie te w miastach, współpracujące z uczelniami wyższymi, to elitarne stowarzyszenia zrzeszające od pięciuset do tysiąca studentów i jest to zaledwie ułamek ludzi starszych zamieszkujących w miastach. Siłą rzeczy nie są w stanie przyjąć więcej studentów, choćby ze skromności bazy, przeważnie użyczonej przez uczelnię. Owa elitarność jest dla niektórych przysłowiową "solą w oku". Coraz częściej są naciski, aby były bardziej otwarte, działały więcej na rzecz ludzi starszych. Urzędy Miast proponują dofinansowanie projektów na organizację imprez miejskich. Ma być bardziej ludowo, swojsko i przyjemnie. Tyle tylko, że kłóci się to z założeniami seniorskich uniwersytetów. Stowarzyszenia seniorskie UTW, które dadzą się "złapać" na ową otwartość i ludowość zaczynają powoli odchodzić od swej statutowej misji. Gdy jeszcze do tego dodamy władze stowarzyszeń, które nie czują misji przypisanej UTW, a chcą zaistnieć  poprzez organizację imprez miejskich, to seniorskie uniwersytety coraz bardziej infantylizują swoją działalność. Jeżeli zarządy nie przebudzą sią i nie zawrócą z drogi  organizowania imprez dla osób starszych, gdzie ma królować przede wszystkim zabawa, relaks, piosenka, to zamiast realizacji misji kształcenia ustawicznego, uniwersytety przyjmą  jako naczelną ideę bawienie ustawiczne. Po co kształcić się ciągle. Lepiej ciągle się bawić?  I tu dochodzę do cytatu na początku wpisu z piosenki Wojciecha Młynarskiego  "Po co babcię denerwować, nich się babcia cieszy".

czwartek, 15 lutego 2024

Ćmaga, berbelucha, jabol czyli..

 Rzecz o bogactwie nazewnictwa  napojów procentowych w języku polskim.

Do  rozważań na temat różnorodności nazw napojów procentowych skłonił mnie esej Pawła Huelle pt. "Ćmaga, potok, ostryga" z książki pt. "Ulica Świętego Ducha i inne historie" str. 294-298 tegoż autora. Nie będę tu omawiał całego eseju, powiem tylko, że czytając można przysłowiowe boki zrywać, ale też być pełnym uznania dla kwiecistości mowy polskiej. O ile bowiem istnieje zaledwie około stu terminów rosyjskich bachicznych napojów, a w języku niemieckim około pięciuset , o tyle w języku polskim mamy ich przeszło dwa tysiące. Autor eseju powołał się na Polski słownik  pijacki Juliana Tuwima, Polski słownik pijacki i antologię bachiczną Towarzystwa Wydawniczego "Rój". Chociaż autorowi Kwiatów Polskich zarzucano błędy metodologiczne w selekcji i klasyfikacji nazw, to i tak śmiało można rzec, że przyjmując około tysiąca terminów określających wódkę, bijemy inne nacje  na głowę w ilości nazw. 
Julina Tuwim jak i autor eseju Paweł Huelle skupili się na wódkach różnego rodzaju. Gdyby jednak twórca Polskiego słownika pijackiego żył w czasach nam współczesnych, to równie dobrze mógłby wzbogacić Polski słownik pijacki i antologię bachiczną o nazwy win, szczególnie tych z czasów PRL-u.
Idąc więc szlakiem autora Weisera Dawidka  spisałem nazwy win i miejsc ich konsumpcji. Dla spragnionych dostępne były w pegeerowskich sklepikach  "czar PGR-u", "jabcok", "sikacz", "bałagan", "Arizona". Ta ostatnia miała na nalepce gwiazdę szeryfa. Szkoda, że  w swej kreatywności nikt nie poszedł dalej i nie nazwał podobnego wina "W samo południe". Nie byłoby to dalekie od prawdy, jako że spragnieni na budowach, przeważnie przychodzili do sklepów w samo południe. Wypiwszy tuż za sklepem, śmielej wchodzili nawet na wysokie rusztowania. Być może leczyli w ten sposób lęk wysokości?
Z kolei wina dostępne  w każdym osiedlowym sklepie w miastach nosiły nazwę "bełt", "kwasior", "siara", ""żur", "Alpaga". Było też wino "Rycerskie" jako że Polacy naród bitny lubią się bić nawet za to, za co  nie warto. Stosownie do tego wymyślono wino "Zamkowe". Po osuszeniu kilku butelek zwolennicy "rycerskiego" i "zamkowego" mogli próbować nawet zamki zdobywać. 
Jako że Polacy lubią polować na każdą okazję więc i wina  "okazja" "myśliwskie" i "żubr" były adekwatne. Wszak Polak ma twardą głowę do napojów bachicznych, mógł więc opróżnić kilka butelek, wydawało mu się, że głowę ma twardą jak  żubr. 
Były oczywiście nazwy bardziej dosadne i odpowiednie na okoliczność na przykład totalnego doła, kaca, czy zarwanej po libacji nocy. Do nich zaliczały się "pryta", "mózgotrzep", "czachojeb", "siarkofrut", "jabol", "karbol". Po wypiciu jednego z nich  wszelkie doły przechodziły jak ręką odjąć.
Ponieważ Polska zawsze kochała Amerykę, przeważnie miłością nieodwzajemnioną, i co za tym idzie kochała westerny,  zatem i wina miały nazwy westernowe. Tak więc był i "szalony koń" "Apacz", "Arizona", "Menello" z dopiskiem bianco, to raczej pasowałoby do spaghetti westernów.
Wśród tych polsko-westernowych nazw były i bardziej wyrafinowane, a więc: na przykład taki "Odlot". Proponowano do tego wino "Okęcie". Jak już odlecieć to koniecznie po butelce "Okęcia". Szczytem wszelkim win typu "Odlot" i "Okęcie" było wino "Kosmos". Jak już pić "Odlot" to tylko z "Okęciem" aby  sięgnąć kosmosu.
Jestem przekonany, że to wcale nie koniec nazw polskich napojów wyskokowych. Na pewno jest ich jeszcze bardzo wiele, które mogłyby wzbogacić Polski słownik pijacki i antologię bachiczną. Mając jednak taką ilość nazw, bijących na głowę słowniki nazw bachicznych rosyjski i niemiecki, może warto  byłoby zgłosić go do Księgi Rekordów Guinnessa.