sobota, 25 listopada 2023

Szansa

 Nasze życie nie składa się z samych sukcesów. Brzmi to wręcz jak truizm. Tam bowiem gdzie sukcesy tam i niepowodzenia, tam gdzie zwycięstwo, tam i porażka. Klasyk powiedziałby, że to "oczywista oczywistość". Czy jednak dla niektórych jest to aż tak oczywiste, że tam gdzie powodzenie, tam i niepowodzenie? Gdy się rozejrzymy, przyglądniemy naszym znajomym, przyjaciołom to zauważymy, że n niektórzy z nich zakładają z góry, a priori niepowodzenie. Twierdzą po co próbować "im się i tak nic nie uda". Zakładają już w samym założeniu, że gdyby nawet chcieli , gdyby podjęli próbę, to i tak z tego nic nie wyjdzie. Skutkiem tego jest zaniechanie jakichkolwiek prób zmiany - skoro im się i tak nie uda, to po co w ogóle zaczynać. Znam ten stan, gdy się po prostu myśli, że  nic się nie uda. Szczęście nas opuściło. Zostaliśmy sami i nic nie będzie takie samo. Szczęśliwi byliśmy będąc razem. Gdy kogoś zabraknie na zawsze, uważamy że i my na zawsze będziemy nieszczęśliwi. Zrozumiałe jest brak weryfikacji takiej postawy. Trudno bowiem otrząsnąć się nam po stracie najbliższej osoby. A już na pewno trudno myśleć w tym momencie o szczęściu, gdy jeszcze nie przepłakaliśmy żałoby. Czas żałoby dla różnych osób trwa różnie. Przyjęte jest, że trwa rok. Może jednak trwać znacznie dłużej, lub krócej niż rok. Ważne jest, aby dla zmarłej osoby, nam najbliższej, z którą przeżyliśmy nieraz kilkadziesiąt lat, znaleźć nową rolę, miejsce i pozycję w rodzinie. Pogodzenie się ze stratą. Pielęgnowanie wspomnień. Przywoływanie zapamiętanych rozmów, uwag, żartów, ich mądrości życiowej. Wisława Szymborska pisała "Umarłych wieczność dotąd trwa, dokąd pamięcią im się płaci". Przypisanie nowej roli osobie zmarłej, pozwala na znalezienie dla siebie nowego planu na życie, nowych celów. Jedni  pozostają już do końca wdowcami, wdowami nie nawiązując nowych relacji i związków. Inni otwierają się na nowe relacji - przyjacielskie, partnerskie lub nowy związek. I tu się zaczyna nie raz problem w rodzinie. Jak bowiem podchodzi rodzina (dzieci, brat, siostra, itd.) do nowego związku brata, szwagra, siostry itd. Zaskoczenie ze strony rodziny dlaczego tak wcześnie, że przecież dopiero minął rok i ledwo skończyła się żałoba, graniczące z nieufnością, że chyba już dawno ona czy on mieli się ku sobie, stawia przed ciężką próbą przekonania nieprzekonanych,  że jak pisze poeta "wiosna przychodzi nie pyta czy można". Nikt nie zadaje sobie pytania, jak to jest być samemu nocą wśród niemych zdjęć osoby zmarłej. Że nie wystarczą krótkie rozmowy, Skype. Jest się po prostu samemu. Nie ma z kim rozmawiać, nie ma się komu wyżalić, przytulić się, ba nie nie ma się z kim pokłócić. Trzeba więc czekać aż rodzina zrozumie i ten stan rzeczy zaakceptuje. Wyjaśnianie i tłumaczenie się nie jest najlepsza drogą. Trzeba cierpliwie czekać. Prędzej lub później zrozumieją. A gdy ktoś nie zrozumie, mówi się trudno. Jednak to moje życie i mój wybór. Być może drugiej szansy mieć nie będziemy.

Nie wykorzystane szanse bolą znacznie  mocniej od popełnionych błędów

niedziela, 12 listopada 2023

(narodowe) Święto Niepodległości

 Wczoraj obchodziliśmy 105 rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości. Do niedawna zwane po prostu Świętem Niepodległości. Od 8 lat władze postanowiły, że będzie to Narodowe Święto Niepodległości. Dlaczego akurat narodowe, a nie na przykład Święto Niepodległości Polski, tego nie wie  nawet kot prezesa. Równie dobrze mogło by mieć nazwę Święto Odzyskania Niepodległości. Koniecznie jednak musi być narodowe. Tyle tylko, że pan prezes już dawno wyjął z pojęcia narodu niekatolików, obcokrajowców, drugi sort narodu, czyli wszystkich, którzy nie zgadzają się z prezesem, choćby mieli rację, to  i tak racji nie mają. Ta bowiem jest tylko po stronie prezesa. Dlatego w PiS biją ciągle brawo i  uśmiechają się, nawet gdy prezes przerżnie na własne życzenie wybory. I to jest dobra rzecz, trudno bowiem domyślić się, kto bije brawo naprawdę, a kto rozgrzewa ręce na lepsze krążenie po nudnej gadce prezesa. Z uśmiechami to jednak bym uważał, wszak guru dyktatorów (nijaki Stalin) nawet za uśmiech wysyłał do łagru.  Nie wiem tylko czy prezes  włączył lub wyjął z pojęcia narodu swojego kota? Przypuszczam że go unarodowił, wszak jaki pan taki kram, więc kot też Polak. I to jest dobre, bowiem kot co najwyżej zamiauczy, więc można do tolerować, a nawet kochać i nie będzie panu prezesowi wytykał klęski wyborczej. Jak więc to jest z tym narodowym Świętem Niepodległości. Może powinien go obchodzić tylko sort prezesa i świątobliwego Antoniego Kłamliwego?  Wtedy jednak byłoby to święto re-sortowe. I może tego prezes się obawia. 

piątek, 10 listopada 2023

Rocznica

 Rocznica

Dla mnie
Wpięłaś kwiaty we włosy
Powiedziałaś - tak miły
Na przekór nieżyczliwym życzliwym
W posagu dałaś mi serce
Ja ci dałem miłość do końca
Czy to dużo czy mało
Dla nas to było wszystko
Cały posag na życie
Innym starcza na rok
Może dwa albo wcale
Nam wystarczył do końca
Zanim los się upomniał  o swoje
Chociaż ciągle  przynoszę ci kwiaty
Już nie wepniesz ich nigdy we włosy


Ziemowit Szafran
Słupsk 09.11.2023 r.
49 rocznica ślubu


niedziela, 5 listopada 2023

Pochód

  1maja 1982 roku. Święto Pracy.  Pół roku od wprowadzenia stanu wojennego. Pół roku działacze „Solidarności” z Lechem Wałęsą na czele, są internowani. Ludzie są jeszcze w szoku brutalnego przerwania działalności NSZZ „Solidarność”. W ten dzień zawsze był pierwszomajowy pochód. Czy będzie i tym razem? Pytania nasuwały się same. Będzie, ale pod kontrolą Partii i SB. NSZZ „Solidarność” nie działała. Przywódca internowany. Inni działacze także. Czy w ogóle Stoczniowcy, którzy utworzyli NSZZ „Solidarność”, chcieliby brać udział w pochodzie, bez działaczy związkowych. „Zabierz pasterza a owce się rozproszą”. Nie rozproszyły się. I tak zresztą, pochód był raczej pokazem uznania dla PZPR, niż manifestacją robotniczą. Pochód ruszył, jak zwykle w Szczecinie, aleją Wyzwolenia. Nie był, mimo starań władzy, radosny i spontaniczny jak w latach 70-ych. Przeszedł szybko. O dziwo reprezentacja Stoczniowców była bardzo duża. Nikt jednak nie wiedział o ich prawdziwych zamiarach.
 Spokojnie przeszli koło trybuny honorowej, po czym skierowali się w stronę Bramy Portowej. Tam pochód się rozchodził. Stały samochody dostawcze z piwem, oranżadą, kiełbasą, lodami. Jednym słowem władza zadbała, by był  festyn. Jednak Stoczniowcy się nie rozeszli. Potężna kilkutysięczna grupa skierowała się aleją 3-Maja w stronę ulicy Narutowicza. Oglądałem pochód z córką. Zauważyliśmy przemarsz stoczniowców. Doszedłszy do placu Żołnierza szybkim krokiem zmierzaliśmy na plac Grunwaldzki, by  stamtąd pojechać tramwajem linii nr „4” do domu.
 Wysiedliśmy  na przystanku przy ulicy Narutowicza. Właściwie mogłaby się nazywać aleją Kasztanową. Setki kwitnących kasztanowców stojących w szpalerach. Nazywaliśmy ją po prostu „Kasztanami”. W domu mówiliśmy, że idziemy na „Kasztany”. Wiadomo było, że będziemy na Narutowicza. Gdy wysiedliśmy z tramwaju, naszą uwagę przykuł potężny śpiew. Chór męskich głosów skandował-„uwolnić Lech-zamknąć Wojciecha”, „Lech Wałęsa-niech żyje”. Pochód szedł powoli. Majestatycznie i niespiesznie. W cieniu kwitnących kasztanowców, powstał falujący las tysięcy podniesionych rąk z ułożonymi palcami w kształcie litery „V”. Kierowali się w stronę Cmentarza Centralnego na ul. Ku Słońcu, na groby pomordowanych stoczniowców w Grudniu 1970 roku. Obraz tego pochodu, prawdziwego, mam do dziś przed oczami. Znam jeszcze tylko jeden bardzo sugestywny opis pochodu, manifestacji. Opis manifestacji robotniczej z „Przedwiośnia” - Stefana Żeromskiego. Wtedy mieliśmy po 30 lat. Mieliśmy dość życia na kartki. Mieliśmy dość talonów na lodówki, samochody, pralki, wczasów FWP i czekania 25 lat na mieszkanie. Mieliśmy dość zakłamania władzy.
A dziś?
Czy 30-latkowie, a więc jak my w tamtych latach, potrafią się zerwać do wielotysięcznego protestu? Czy potrafią powiedzieć władzy dość? Czy potrafią zawalczyć o swoje? Wykrzyczeć gniew, bo tylko taką formę protestu władza usłyszy. Jakiekolwiek pisanie na mediach społecznościowych jest mało skuteczne, albo wcale. Władza boi się protestów ulicznych. Nie po to kupuje armatki wodne, żeby gasić  pożar łąk nad Biebrzą. Gniew trzeba wykrzyczeć, jak stoczniowcy w pochodzie 1 maja w 1982 roku w Szczecinie. Nieraz w strumieniach  armatek wodnych.

Tak było w latach 80-tych.

Ziemowit Szafran







 

 

Narciarz

 

Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Pachniały wypastowane podłogi. Pachniała świeżo kupiona choinka. Stawialiśmy ją  związaną w rogu nieogrzewanego pokoju, aby w chłodzie nie opadły igły.  Z  pawlaczy wyciągano  bombki. Odkurzało. Czyściło. Przeglądało.  Robiło się z papieru kolorowego łańcuchy. W wigilię ubieraliśmy choinkę. Dziś ubiera sią  dwa tygodnie wcześniej. I odbieramy sobie częściowo czas adwentowego oczekiwania. Dziecięco niecierpliwego – kiedy wreszcie będzie Wigilia. Gdy więc przyszła, nareszcie można było ubrać choinkę. Przynosiliśmy ją w przeddzień do stołowego pokoju, uwalniając z niewoli kąta zimnego pokoju i sznurka. Oprawialiśmy w drewniany stojak. Stawialiśmy między oknami. Całe mieszkanie wypełnione było zapachem żywicy i igliwia.
Ubieranie w Wigilię to była ceremonia. Zaczynaliśmy od czubka. Potem od najmniejszych. Następnie zawieszano owalne z wklęsłym, karbowanym stożkiem. Następnie duże. Łańcuch. Anielski włos. Na końcu, na środkowej gałązce zawieszaliśmy niebiesko-żółtą, wydłużoną, eliptyczną bombkę z namalowanym w pozycji zjazdowej narciarzem na śniegu. Kijki trzymał pod ramionami. Czapeczkę miał na głowie. Narciarz, bo tak nazywaliśmy ową bombkę, był z nami od dzieciństwa. Najważniejszą bombką na choince. Był niczym talizman. Otoczony szczególną uwagą. Prawie że estymą, admiracją. Inne bombki spadały i tłukły się na setki kolorowych szkiełek jak w kalejdoskopie. Narciarz też spadał kilka razy, ale się nie tłukł. Zamieraliśmy, gdy zobaczyliśmy jak zsuwa się z gałązek wraz z suchymi igłami. Ale jakimś dziwnym trafem, jakimś zrządzeniem losu nie tłukł się. Jakby miał coś w sobie szczególnego. Coś  co nie pozwalało mu na zniszczenie.
Lata mijały. Święta nadal obchodziliśmy rodzinnie. Do świątecznego stołu dosiadły nasze żony. Później nasze dzieci. Mieliśmy swoje mieszkania, swoje zwyczaje, swój sposób świętowania, ale w Boże Narodzenie spotykaliśmy się u mamy.  Patrzyliśmy, mężowie i ojcowie, czy na choince został zawieszony narciarz? Czy nie został przypadkiem zapomniany? Czy nic mu się nie stało?
Zmieniły się bombki na choince. Przyszła moda na duże i jednokolorowe. Świeczki zastąpiły lampki a on nadal zawieszany był w centrum choinki. Na pewno był czymś ważniejszym, niż tylko pamiątką. Ale czym? Czy stał się niemym świadkiem historii rodziny jak antyczne meble, obrazy, portrety? Wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy? Po prostu był najważniejszą naszą bombką. Pamiątką. Ale pamiątką niezwykłą.
Powoli jednak wszystko ulegało zmianie. Święta zaczęliśmy obchodzić we własnych domach. Ten czas przyjść musiał. Tak jak ptaki opuszczają gniazda i zakładają własne, tak i my założyliśmy swoje i zaczęliśmy świętować u siebie. Tym razem mama spędziła święta u nas. Brat u siebie.  Do niej postanowiliśmy pojechać w  Nowy Rok. W drugi dzień świąt odwieźliśmy mamę do domu. Po powrocie zadzwoniła i powiedziała, że narciarz spadł i się potłukł na drobne kawałeczki.
Byliśmy autentycznie tym poruszeni. Przecież tyle lat był.
Te napisane po latach zdania są refleksją. Może podobnie do nas nie lubił samotnych Wigilii i Świąt? Może poczuł się opuszczony? Może zawsze chciał widzieć na wieczerzy wigilijnej całą rodzinę. Gdy tymczasem, każdy poszedł w swoją stronę.
Ziemowit Szafran

sobota, 4 listopada 2023

Kamrat

Bosman przyszedł do kajuty. Zastał osobliwego gościa z małymi różowymi oczkami i  długim ogonem. Marynarz szukał wzrokiem narzędzia.
Szczur bezczelnie rzekł - nie rób głupstw. Możemy zawrzeć układ. Dwa szczury morskie. 
Jestem wilkiem morskim, uważaj szczurze.
Nieważne i tak płyniemy na jednej łajbie.
Czego chcesz?
Wreszcie gadasz jak człowiek.
Słuchaj, koło stępki mam swoich braci. Mogą tu za chwilę być.
Wynoś się, bo cię zakatrupię.
Nie radzę, będą mnie szukać.
Więc czego chcesz?
Słuchaj, ty masz wachtę i ja będę miał. Przygotuj mi coś do chrupania. Nikt tu nie wejdzie. Wychodząc powiedział, nie byłeś dzisiaj hojny. Nie zapomnij odblokować otworu.

Ahoj

czwartek, 2 listopada 2023

Klon


Odwiedziłem miasto, w którym przeżyłem ponad pół wieku. Znów podążyłem znanymi i niezapomnianymi ulicami nie patrząc, czy zmieniły nazwę czy też nie. Ulice wielkiego miasta są jak wydeptane ścieżki w lesie. Nie mogą nie mieć nazw a prowadzą do celu. Wchodząc na trzecie piętro , starego, eklektycznego budynku zatrzymałem się na półpiętrze  i spojrzałem w prawo. Stał. Wyniosły. Dumny. Jakby oparł się czasom polbruku, asfaltu i betonu. Stał niewzruszony. Taki jak kiedyś. Zmieniający się  tylko wtedy, jak przyszedł na to czas. Odporny i cierpliwy na wszelkie odgłosy nowoczesności. Na hałasujące telewizory i radia. Wrzaski dzieci bawiących się w wojnę. Ryk motocykli Junak. Przyjmował to wszystko do siebie. Cierpliwie chłonął jak gąbka wodę. Jakby to on wszystkim zawiadywał. Hałasem i ciszą. Światłem i cieniem. Spiekotą i chłodem. Porami roku. Wystarczyło przyglądać mu się z mojego dziecięcego pokoju, by wiedzieć, że nadchodzi wiosna, jest lato, idzie jesień, jest jesień i jest zima. Zmieniał się bowiem tylko wtedy, gdy przyszedł na to czas. Od jasno zielonych przylistków, po ciemne i bujne liście, żółknące i blednące wczesną jesienią, purpurowe jesienią, aż do ciemnych konarów zimą. Lecz gdy sypnął śnieg jaśniał bielą. Stał więc niezmienny, taki jak czterdzieści lat temu. Zmieniły się okna w budynku. Zmienił się budynek, przywdziewając nowy tynk,  jak nową szatę. Zmieniły się samochody. Zmienili się lokatorzy mieszkań. A on stał i stoi. Niemy świadek historii podwórza i budynku. Klon.


środa, 1 listopada 2023

Irlandia



Marzenia nieraz się spełniają, choć nie tak, jak to sobie wyobrażaliśmy. Nie mogłem przypuszczać, że moje zainteresowania Wielką Brytanią i Irlandią ziszczą się po latach, choć nie w pełni.
Będąc nastolatkiem interesowałem się geografią. Przeglądałem często Małą Encyklopedię Powszechną lub Atlas Geograficzny Świata.  Ciekawość moją przykuwały w nich Wielka Brytania i Irlandia. Przypisać to prawdopodobnie należy chłopięcą fascynacją angielską ligą  piłki nożnej. Byłem fanem angielskiej piłki i reprezentacji Anglii. Nic dziwnego zatem, że wiedziałem z jakiego miasta pochodzą drużyny ligi angielskiej. W jakiej drużynie grają reprezentanci Anglii. Co za tym idzie, szukałem na mapach i w encyklopedii,  gdzie znajdują się owe miasta, ile mają mieszkańców, jak są rozwinięte. W niejednym klubie angielskim grał piłkarz irlandzkiego pochodzenia. Ciekawość moja zaprowadziła mnie na Zieloną Wyspę.  Poznawałem więc gdzie leży Dublin, gdzie Belfast, Londonderry. Później, gdy byłem już uczniem Technikum Ogrodniczego fascynowały mnie ogrody w stylu angielskim, a te w Anglii, Szkocji czy Irlandii można spotkać w każdym mieście. Podobał mi się też klimat angielski. Owe ciepłe zimy. Zielone wzgórza  zimą. Oczywiście ciekawość moją rozbudzały książki Waltera Scotta, Karola Dickensa. Roberta Luisa Stevensona, a w latach późniejszych Joyce i Oskara Wilde i oczywiście Agaty Christi . Wszystko to ukształtowało moją fascynację Wyspami Brytyjskimi. Nie mogłem wiedzieć wtedy, że te marzenia po latach w części  się spełnią. Nie wiedziałem też w czym się urzeczywistnią. 
W styczniu 2008 roku wylądowałem w Cork. Drugim co do wielkości mieście Erie. Po raz pierwszy stanąłem na Zielonej Wyspie. Zachwyciłem się lecąc samolotem widokami zielonych wzgórz Irlandii.
Nie przyleciałem jednak na wycieczkę turystyczną. Przyleciałem do córki i jej rodziny, która od 2007 zamieszkała w Irlandii. Wsiadając do samolotu pomyślałem, więc jednak marzenia się spełniają. Zobaczę więc ową wyspę Erie, do której tyle razy wędrowałem wiedziony ciekawością. Jestem. Wokół mnie szybko po angielsku ludzie. Po godzinie jazdy samochodem znalazłem się w miejscu zamieszkania córki. Małe miasteczko położone między zielonymi górami przypominającymi  bieszczadzkie -  Wetlinę i Połoninę Caryńską, a zatoką Morza Irlandzkiego. Widok zachwycający. Zielone wzgórza 15 stycznia. Soczysta trawa. Pasące się owce i bydło na łąkach, podczas gdy w Polsce panuje wtedy sroga zima, a nawet  gdy jest bezśnieżna, to pola są szaro-bure. Łąki pożółkłe.

Wrastanie

 Ciężarówka z meblami wyjechała przed nim. Żona wyjechała dzień wcześniej. Rozejrzał się po pustym mieszkaniu, w którym żył dwadzieścia siedem lat. Szybko je opuścił. Czuł bowiem, że wzbiera w nim żal. Zamknął drzwi. Nie potrafił jednak, nie mógł, nie umiał zostawić za progiem przywiązania do tego miejsca. Po raz pierwszy doznawał uczucia, że zamyka za sobą drzwi dotychczasowego życia na zawsze. Jakie będzie nowe? W innym mieście? Wyjeżdżał do Słupska. Gdy pociąg ruszył z dworca i wjechał na most, zobaczył w oddali wyniosłe i dumne Wały Chrobrego. Patrząc na nie poczuł żal, smutek, głos wewnętrzny mówił - dlaczego je opuszczasz? Przecież tyle lat tu przychodziłeś, gdy byłeś dzieckiem, młodzieńcem, tu całowałeś się po raz pierwszy z dziewczyną, tu chodziłeś na spacery z żoną i dziećmi. Dlaczego więc... Wkrótce ich widok  zniknął. Wpatrzony w znikający pejzaż za oknem zaczął myśleć o nowym miejscu pobytu. Opuszczając Szczecin po pięćdziesięciu czterech latach wiedział, że wyjeżdża prawdopodobnie na zawsze. Tliła się w nim iskierka nadziei powrotu. Nie wiemy przecież nigdy na pewno, co los nam przyniesie. Może trzeba będzie z jakiejś przyczyny wrócić? Choć bardziej realne zdawały się odwiedziny niż powrót. Wtedy wakacje dobiegały końca. Monotonny stukot kół wprawił go w lekką drzemkę. Dym z lokomotywy zasłonił na chwilę widok. Jechał, jak się miało okazać później, trasą, którą przyjdzie mu jeździć często. Bardzo często. Po latach znał już jej szczegóły na pamięć. Mógł drzemać i wiedział gdzie jest. Nie raz rozpoznawał zbliżającą się stację poznając dróżnika i pobliski dom.  Wtedy jednak poznawał drogę do Słupska po raz pierwszy. Jechał  do dziewczyny, którą kochał. Po czterech godzinach jazdy, pośpieszny zatrzymał się przy peronie dziewiętnastowiecznego, poniemieckiego, stylowego dworca. Czekała na niego. Po przywitaniu się z jej rodziną i obiedzie, szybko wybiegli na miasto. Tęsknili za sobą. Poszli na lody do "Piekiełka". Wieczorem poszli do kina "Millenium" na film "Chinatown". Kino stereofoniczne w powiatowym mieście. Takim kinem nie mogło pochwalić się w tamtych czasach nawet miasto z największym polskim portem. Jeździli do Ustki pociągiem z pobliskiego dworca. W jej domu słychać było megafony dworcowe. Szum wjeżdżającego na dworzec pociągu i pisk hamulców. Nie raz do okien doszła para buchająca z parowozu. Uspokoił  się. Jechał do miasta, które znał. Przyjeżdżał tu co roku. Wieczorem był już w swoim nowym mieszkaniu. Na drugi dzień całą jego uwagę i energię pochłonęło jego urządzanie. Tęskne  myśli  gdzieś uleciały. Na wieczornym spacerze ujęła go cisza tego miasta. Brak szumu wielkiego miasta. Dzwonienia i stukotu tramwajów. Pędu ludzi nie wiadomo dokąd. Tu było trochę wolniej. Bardziej kameralnie. I to mu się spodobało. Jednak jego myśli zaprzątało szukanie twarzy ludzi znanych mu na co dzień, a których tutaj nie znał. Nie przeprowadzamy się bowiem tylko z miasta do miasta. Nie zmieniamy tylko miejsca pobytu. Zmieniamy otoczenie ludzi, wśród których żyjemy.Opuszczanie rodzinnych stron, w których żyło się kilkanaście lub kilkadziesiąt lat, niesie za sobą niebezpieczeństwo poczucia kompletnego wyobcowania w nowym mieście. Choćby było nam już znane, to jednak zaczynamy żyć wśród ludzi  nam nowych, nieznanych. Dotychczas bowiem spotykaliśmy znajomych, ale nawet nieznajomi byli jak znajomi, bowiem spotykaliśmy  ich w drodze do pracy , w autobusie, w tramwaju i jakoś zaznajamialiśmy się z tymi osobami, nie znając ich z imienia i nazwiska. Często wyglądaliśmy na przystanku tramwajowym lub autobusowym danej osoby. Wiedzieliśmy nawet gdzie owa osoba wysiądzie. Jednak nie tylko ludzie byli nam znajomi. Znajome były widoki. Aleje drzew. Budynki. Stare elewacje z liszajami. Odpadające tynki. Nie raz  nie zwracaliśmy na nie uwagi. Dopiero jak zmieniono elewację, jak zbito jakieś ornamenty, naszym oczom przedstawiał się inny widok niż dotychczas, który pozornie uchodził naszej  uwadze, a mimo to zapisywał się w naszej pamięci. To wszystko  było naszym światem. Najbliższym nam pejzażem. Coś, jak umeblowany pokój, w którym od lat w jednym miejscu na ścianie wisi obraz lub czyjś portret, stoją wazony, na półkach tak samo od lat stoją lub leżą książki.  Gdy opuszczamy miejsce  kilkudziesięciu lat naszego pobytu, gdy udajemy się w miejsce nam nowe, doznajemy poczucia wyobcowania. Jesteśmy wśród nieznanych nam ludzi, choć miasto wydaje się nam znane. Szukamy tego lub owego znajomego, których spotykaliśmy dotychczas, a których nie możemy w żaden sposób odnaleźć, jedynie w swej pamięci. Musimy nauczyć się żyć w nowym miejscu. Często szukamy podobieństw rysów twarzy, do twarzy osób znajomych nam z poprzedniego miejsca. Zdarza się, że chcemy wracać, bo nie potrafimy przystosować się do nowego miejsca. Trzeba dać sobie szansę na przeczekanie, szansę na poznawanie nowego miejsca, na zapisywanie w swej pamięci twarzy ludzi z nowego miasta, nowych miejsc, ulic. Spróbował. Pomyślał żartobliwie, że jego życie naznaczone zostało przeprowadzkami. W szpitalu w którym miał się urodzić nie było prądu. W następnym mieście też nie było. W kolejnym też. Miał więc urodzić się w czwartym z kolei. Nie pojechali jednak, bo matka miała  silne bóle. Postanowiono, że pozostanie i będzie rodziła  przy świecach. O dziwo tuż po urodzeniu, gdy się rozkrzyczał zapaliło się światło. Żartował, że Goethe w chwili śmierci wołał "więcej światła", a on zaczął krzyczeć o światło zaraz po urodzeniu. I zapaliło się! Zmienianie miejsca przyjścia na świat traktował jak znak. Często się przeprowadzał i lubił podróże. Więc ta przeprowadzka do Słupska była koleją rzeczy. Być może? Listopad. Miesiąc raczej nie na śluby. Jednak ona i on nie wierzyli w przesądy. Nie wierzyli w miesiące z literą "r" do zawierania związku małżeńskiego. Pobrali się więc w listopadzie. Przystrojony fiat 125p zajechał pod kościół Najświętszej Marii Panny w Słupsku. W przedsionku stały jeszcze dwie pary. Ku zdziwieniu księdza i nowożeńców pomylili kościoły. Szybko pojechali do kościoła pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa, gdzie czekał na nich znudzony cokolwiek ksiądz, myśląc, że może zrezygnowali. Potem bawili się w "Staromiejskiej" do samego rana. Po weselu wrócili do Szczecina na trzydzieści lat. Przyjeżdżali na święta i na wakacje. Teraz, gdy urządzał się w nowym mieszkaniu, gdy już postanowił żyć tutaj a wracać tam, zaczął poznawać miasto. Coraz mniej miało przed nim tajemnic. Nie szczędziło mu jednak rozczarowań, ale i miłych wrażeń. Nie istniało już "Piekiełko", "Karczma Słupska", Kino Millenium stało puste, stylowy, zabytkowy dworzec nie istniał, a nowy zdążył już podniszczeć. Podobały mu się parki, bulwary nad Słupią, komunikacja. Coraz bardziej otwierał się na miasto. Częste wyjazdy do Ustki i relaks nad morzem pozwalały na zapomnienie o bulwarach nadodrzańskich. Wyjeżdżając do  okolic słupskich coraz bardziej odkrywał ich urodę. Wrastał. Żeby jednak bardziej poznać miasto i ludzi potrzebna mu była praca poza domem. Dotychczas pracował w domu. Z pomocą przyszedł mu łut szczęścia, szczęśliwy traf, które często odmieniają diametralnie nasze życie. Wychodząc z windy spotkał sąsiadkę. Spytała, czy chciałby pójść na zajęcia dla osób w wieku przedemerytalnym. Odpowiedział - tak. Nie zastanawiał się za bardzo nad odpowiedzią. Czuł podświadomie, że to szansa. Okazja do znalezienia znajomych. A przede wszystkim szansa na wyjście z domu. Wręczyła mu kwestionariusz do wypełnienia. Wypełnił i złożył w sekretariacie uczelni. Wkrótce otrzymał odpowiedź, że został przyjęty. Mówi się, że szczęściu trzeba pomóc. To prawda. Nie wystarczy sam szczęśliwy traf. Trzeba uwierzyć, że to jest faktycznie szansa, że nie wolno zmarnować tej szczęśliwej chwili, którą daje nam los. Nie zmarnował. Za miesiąc rozpoczął zajęcia na uczelni. To była dla niego nobilitacja. Choć nie były to wyższe studia, tym niemniej, organizowane przez Akademię Pomorską. Zaczęły się zajęcia, wykłady, ćwiczenia. Soboty i niedziele zajęły wykłady. Poznał znajomych. Czuł, że złapał wiatr w żagle. Dotychczas bowiem stał jak zakotwiczony statek podczas flauty. A on potrzebował wiatru, potrzebował zmagania się z trudnościami. Domowe życie nie było dla niego. Mimo, że odkrył w sobie talenty pedagogiczne i potrafił opiekować się dzieckiem w wieku przedszkolnym, to jednak nie czuł się spełniony. Chciał wyjść z portu, a nie czekać na wiatr. Krąg znajomych poszerzał się. Wspólne wykłady, wspólne wyjścia. Wszystko nabrało teraz dynamiki. Życie nabrało smaku. Zauważył, że i jego żona cieszyła się z tego. Wiedziała, że potrzebuje działania. Działanie miał wpisane w swoje DNA. Praca zawodowa i społeczna były jego żywiołem. Gdy więc zaczął tak intensywny kurs na uczelni była szczęśliwa. Nareszcie robił to, co najbardziej kochał. Po półtora roku kurs dobiegł końca. Zdobył nowe umiejętności. Wiedzę. Miasto otworzyło się przed nim. Wkrótce osiągnął wiek emerytalny i wstąpił na uniwersytet   trzeciego Wieku. Tu jeszcze bardziej poszerzył swoje    zainteresowania. Po roku czasu wybrany został do zarządu.  Spełniło się więc to, co najbardziej lubił - działać na czyjąś   rzecz. To jest po prostu praca, którą kochał. I jak każdej pracy lubił  poświęcać swój czas. Zaczął się nowy etap. Od poznawania miasta i poczucia zagubienia w nim, nostalgii za poprzednim miastem, do pełnego otwarcia się na nowe. Czuł, że wrósł w to miasto.    Jadąc pierwszy raz do Słupska wyjeżdżał ze Szczecina i  wracał do niego. Tym razem wyjeżdżał ze Słupska i wracał do  Słupska.  Nie tylko do domu.  Wracał do znajomych i do zajęć,   które to miasto przed nim otworzyło.
Ziemowit Szafran