Ciężarówka z meblami wyjechała przed nim. Żona wyjechała
dzień wcześniej. Rozejrzał się po pustym mieszkaniu, w którym żył dwadzieścia
siedem lat. Szybko je opuścił. Czuł bowiem, że wzbiera w nim żal. Zamknął
drzwi. Nie potrafił jednak, nie mógł, nie umiał zostawić za progiem
przywiązania do tego miejsca. Po raz pierwszy doznawał uczucia, że zamyka za
sobą drzwi dotychczasowego życia na zawsze. Jakie będzie nowe? W innym mieście?
Wyjeżdżał do Słupska. Gdy pociąg ruszył z dworca i wjechał na most, zobaczył w
oddali wyniosłe i dumne Wały Chrobrego. Patrząc na nie poczuł żal, smutek, głos
wewnętrzny mówił - dlaczego je opuszczasz? Przecież tyle lat tu przychodziłeś,
gdy byłeś dzieckiem, młodzieńcem, tu całowałeś się po raz pierwszy z
dziewczyną, tu chodziłeś na spacery z żoną i dziećmi. Dlaczego więc... Wkrótce
ich widok zniknął. Wpatrzony w znikający
pejzaż za oknem zaczął myśleć o nowym miejscu pobytu. Opuszczając Szczecin po pięćdziesięciu
czterech latach wiedział, że wyjeżdża prawdopodobnie na zawsze. Tliła się w nim
iskierka nadziei powrotu. Nie wiemy przecież nigdy na pewno, co los nam
przyniesie. Może trzeba będzie z jakiejś przyczyny wrócić? Choć bardziej realne
zdawały się odwiedziny niż powrót. Wtedy wakacje dobiegały końca. Monotonny
stukot kół wprawił go w lekką drzemkę. Dym z lokomotywy zasłonił na chwilę
widok. Jechał, jak się miało okazać później, trasą, którą przyjdzie mu jeździć
często. Bardzo często. Po latach znał już jej szczegóły na pamięć. Mógł drzemać
i wiedział gdzie jest. Nie raz rozpoznawał zbliżającą się stację poznając
dróżnika i pobliski dom. Wtedy jednak poznawał drogę do Słupska po raz
pierwszy. Jechał do dziewczyny, którą
kochał. Po czterech godzinach jazdy, pośpieszny zatrzymał się przy peronie
dziewiętnastowiecznego, poniemieckiego, stylowego dworca. Czekała na niego. Po
przywitaniu się z jej rodziną i obiedzie, szybko wybiegli na miasto. Tęsknili
za sobą. Poszli na lody do "Piekiełka". Wieczorem poszli do kina "Millenium"
na film "Chinatown". Kino stereofoniczne w powiatowym mieście. Takim
kinem nie mogło pochwalić się w tamtych czasach nawet miasto z największym
polskim portem. Jeździli do Ustki pociągiem z pobliskiego dworca. W jej domu słychać
było megafony dworcowe. Szum wjeżdżającego na dworzec pociągu i pisk hamulców.
Nie raz do okien doszła para buchająca z parowozu. Uspokoił się. Jechał do miasta, które znał.
Przyjeżdżał tu co roku. Wieczorem był już w swoim nowym mieszkaniu. Na drugi
dzień całą jego uwagę i energię pochłonęło jego urządzanie. Tęskne myśli
gdzieś uleciały. Na wieczornym spacerze ujęła go cisza tego miasta. Brak
szumu wielkiego miasta. Dzwonienia i stukotu tramwajów. Pędu ludzi nie wiadomo
dokąd. Tu było trochę wolniej. Bardziej kameralnie. I to mu się spodobało.
Jednak jego myśli zaprzątało szukanie twarzy ludzi znanych mu na co dzień, a
których tutaj nie znał. Nie przeprowadzamy się bowiem tylko z miasta do miasta.
Nie zmieniamy tylko miejsca pobytu. Zmieniamy otoczenie ludzi, wśród których
żyjemy.Opuszczanie rodzinnych stron, w których
żyło się kilkanaście lub kilkadziesiąt lat, niesie za sobą niebezpieczeństwo
poczucia kompletnego wyobcowania w nowym mieście. Choćby było nam już znane, to
jednak zaczynamy żyć wśród ludzi nam
nowych, nieznanych. Dotychczas bowiem spotykaliśmy znajomych, ale nawet
nieznajomi byli jak znajomi, bowiem spotykaliśmy ich w drodze do pracy , w autobusie, w
tramwaju i jakoś zaznajamialiśmy się z tymi osobami, nie znając ich z imienia i
nazwiska. Często wyglądaliśmy na przystanku tramwajowym lub autobusowym danej
osoby. Wiedzieliśmy nawet gdzie owa osoba wysiądzie. Jednak nie tylko ludzie
byli nam znajomi. Znajome były widoki. Aleje drzew. Budynki. Stare elewacje z
liszajami. Odpadające tynki. Nie raz nie
zwracaliśmy na nie uwagi. Dopiero jak zmieniono elewację, jak zbito jakieś
ornamenty, naszym oczom przedstawiał się inny widok niż dotychczas, który
pozornie uchodził naszej uwadze, a mimo
to zapisywał się w naszej pamięci. To wszystko
było naszym światem. Najbliższym nam pejzażem. Coś, jak umeblowany
pokój, w którym od lat w jednym miejscu na ścianie wisi obraz lub czyjś
portret, stoją wazony, na półkach tak samo od lat stoją lub leżą książki. Gdy opuszczamy miejsce kilkudziesięciu lat naszego pobytu, gdy
udajemy się w miejsce nam nowe, doznajemy poczucia wyobcowania. Jesteśmy wśród
nieznanych nam ludzi, choć miasto wydaje się nam znane. Szukamy tego lub owego
znajomego, których spotykaliśmy dotychczas, a których nie możemy w żaden sposób
odnaleźć, jedynie w swej pamięci. Musimy nauczyć się żyć w nowym miejscu.
Często szukamy podobieństw rysów twarzy, do twarzy osób znajomych nam z
poprzedniego miejsca. Zdarza się, że chcemy wracać, bo nie potrafimy
przystosować się do nowego miejsca. Trzeba dać sobie szansę na przeczekanie,
szansę na poznawanie nowego miejsca, na zapisywanie w swej pamięci twarzy ludzi
z nowego miasta, nowych miejsc, ulic. Spróbował. Pomyślał żartobliwie, że jego
życie naznaczone zostało przeprowadzkami. W szpitalu w którym miał się urodzić
nie było prądu. W następnym mieście też nie było. W kolejnym też. Miał więc
urodzić się w czwartym z kolei. Nie pojechali jednak, bo matka miała silne bóle. Postanowiono, że pozostanie i
będzie rodziła przy świecach. O dziwo
tuż po urodzeniu, gdy się rozkrzyczał zapaliło się światło. Żartował, że Goethe
w chwili śmierci wołał "więcej światła", a on zaczął krzyczeć o
światło zaraz po urodzeniu. I zapaliło się! Zmienianie miejsca przyjścia na
świat traktował jak znak. Często się przeprowadzał i lubił podróże. Więc ta
przeprowadzka do Słupska była koleją rzeczy. Być może? Listopad. Miesiąc raczej nie na śluby.
Jednak ona i on nie wierzyli w przesądy. Nie wierzyli w miesiące z literą
"r" do zawierania związku małżeńskiego. Pobrali się więc w
listopadzie. Przystrojony fiat 125p zajechał pod kościół Najświętszej Marii
Panny w Słupsku. W przedsionku stały jeszcze dwie pary. Ku zdziwieniu księdza i
nowożeńców pomylili kościoły. Szybko pojechali do kościoła pw. Najświętszego
Serca Pana Jezusa, gdzie czekał na nich znudzony cokolwiek ksiądz, myśląc, że
może zrezygnowali. Potem bawili się w "Staromiejskiej" do samego
rana. Po weselu wrócili do Szczecina na trzydzieści lat. Przyjeżdżali na święta
i na wakacje. Teraz, gdy urządzał się w nowym
mieszkaniu, gdy już postanowił żyć tutaj a wracać tam, zaczął poznawać miasto.
Coraz mniej miało przed nim tajemnic. Nie szczędziło mu jednak rozczarowań, ale
i miłych wrażeń. Nie istniało już "Piekiełko", "Karczma
Słupska", Kino Millenium stało puste, stylowy, zabytkowy dworzec nie
istniał, a nowy zdążył już podniszczeć. Podobały mu się parki, bulwary nad
Słupią, komunikacja. Coraz bardziej otwierał się na miasto. Częste wyjazdy do
Ustki i relaks nad morzem pozwalały na zapomnienie o bulwarach nadodrzańskich.
Wyjeżdżając do okolic słupskich coraz
bardziej odkrywał ich urodę. Wrastał. Żeby jednak bardziej poznać miasto i
ludzi potrzebna mu była praca poza domem. Dotychczas pracował w domu. Z pomocą
przyszedł mu łut szczęścia, szczęśliwy traf, które często odmieniają
diametralnie nasze życie. Wychodząc z windy spotkał sąsiadkę. Spytała, czy
chciałby pójść na zajęcia dla osób w wieku przedemerytalnym. Odpowiedział -
tak. Nie zastanawiał się za bardzo nad odpowiedzią. Czuł podświadomie, że to
szansa. Okazja do znalezienia znajomych. A przede wszystkim szansa na wyjście z
domu. Wręczyła mu kwestionariusz do wypełnienia. Wypełnił i złożył w
sekretariacie uczelni. Wkrótce otrzymał odpowiedź, że został przyjęty. Mówi się, że szczęściu trzeba pomóc. To
prawda. Nie wystarczy sam szczęśliwy traf. Trzeba uwierzyć, że to jest
faktycznie szansa, że nie wolno zmarnować tej szczęśliwej chwili, którą daje
nam los. Nie zmarnował. Za miesiąc rozpoczął zajęcia na uczelni. To była dla
niego nobilitacja. Choć nie były to wyższe studia, tym niemniej, organizowane
przez Akademię Pomorską. Zaczęły się zajęcia, wykłady, ćwiczenia. Soboty i
niedziele zajęły wykłady. Poznał znajomych. Czuł, że złapał wiatr w żagle.
Dotychczas bowiem stał jak zakotwiczony statek podczas flauty. A on potrzebował
wiatru, potrzebował zmagania się z trudnościami. Domowe życie nie było dla
niego. Mimo, że odkrył w sobie talenty pedagogiczne i potrafił opiekować się
dzieckiem w wieku przedszkolnym, to jednak nie czuł się spełniony. Chciał wyjść
z portu, a nie czekać na wiatr. Krąg znajomych poszerzał się. Wspólne wykłady,
wspólne wyjścia. Wszystko nabrało teraz dynamiki. Życie nabrało smaku.
Zauważył, że i jego żona cieszyła się z tego. Wiedziała, że potrzebuje
działania. Działanie miał wpisane w swoje DNA. Praca zawodowa i społeczna były
jego żywiołem. Gdy więc zaczął tak intensywny kurs na uczelni była szczęśliwa.
Nareszcie robił to, co najbardziej kochał. Po półtora roku kurs dobiegł końca.
Zdobył nowe umiejętności. Wiedzę. Miasto otworzyło się przed nim. Wkrótce
osiągnął wiek emerytalny i wstąpił na uniwersytet trzeciego Wieku. Tu jeszcze bardziej
poszerzył swoje zainteresowania. Po
roku czasu wybrany został do zarządu.
Spełniło się więc to, co najbardziej lubił - działać na czyjąś rzecz. To jest po prostu praca, którą
kochał. I jak każdej pracy lubił poświęcać
swój czas. Zaczął się nowy etap. Od poznawania miasta i poczucia zagubienia w
nim, nostalgii za poprzednim miastem, do pełnego otwarcia się na nowe. Czuł, że
wrósł w to miasto. Jadąc pierwszy raz
do Słupska wyjeżdżał ze Szczecina i
wracał do niego. Tym razem wyjeżdżał ze Słupska i wracał do Słupska.
Nie tylko do domu. Wracał do
znajomych i do zajęć, które to miasto
przed nim otworzyło.
Ziemowit Szafran