czwartek, 7 listopada 2024

Rocznica




09 listopada minęłaby 50 rocznica naszego ślubu. Odrzuciliśmy wszelkie przesądy, że nie bierze się ślubu w listopadzie. Byliśmy ze sobą 47 lat. Dla niektórych młodych małżeństw dziś - cała wieczność, wręcz nieosiągalna. Niestety los sprawił inaczej. Krysia odeszła 2,5 roku temu.  Pozostały mi tylko zastygłe uśmiechy na  zdjęciach, wspomnienia i pamięć i okrutny brak jej uśmiechu, poczucia humoru, niesamowitej wiedzy i niejednego talentu. 







Rocznica

Dla mnie wpięłaś kwiaty  we włosy
Powiedziałaś - tak miły
Na przekór nieżyczliwym życzliwym
W posagu dałaś mi serce
Ja ci dałem do końca  siebie
Czy to dużo, czy mało
Dla nas to było wszystko
Cały posag na życie
Innym starcza na rok
Może dwa albo wcale
Nam wystarczył do końca
Zanim los upomniał się o swoje
Ciągle teraz przynoszę ci kwiaty
Lecz nie wepniesz ich nigdy  we włosy 

Ziemowit Szafran
Słupsk 07.11.2024r.



Przemijanie

Leżeliśmy w ogrodzie
Zrywaliśmy słodkie winogrona
Spijaliśmy nektar młodości

Wróżyliśmy ze studni
I ze studni piliśmy
A spragnieni byliśmy siebie

Studnia dzisiaj wyschnięta
Zarośnięta chaszczami i bluszczem
Raj młodości obrócił się w niwecz

Próżno szukam maciejek i floksów
Zniknął zapach lewkonii
Nie odnajdę już kęp lawendowych

Kwiatów całe naręcza
Niosę teraz do miejsca
Gdzie nikt już nie pragnie

Ziemowit Szafran
Żyrardów
03.07.2022 r





środa, 30 października 2024

Aktualności bieżące?

Kiedyś za młodych lat w Polskim Radiu nadawana była audycja “Muzyka i aktualności”. Wszelkie informacje bieżące i komentarze do nich, przeplatane muzyką, były przedstawiane w tej ciekawej audycji w każdą niedzielę o godz. 19:00. Dziś informacje bieżące mamy na Internecie a także w radiu i telewizji. Na pewnej stronie internetowej miejscowego stowarzyszenia zobaczyłem, ku mojemu zdumieniu, nazwę “Aktualności bieżące”. Zastanawiam się czy aktualności mogą być niebieżące? Pomyślałem, że czasy się zmieniają, może i pojęcia czasu się zmieniają. Czas przeszły, czas przyszły i czas teraźniejszy nie mają już zastosowania. Zacząłem szukać w leksykonach i słownikach i niestety, ale pojęcie czasu w gramatyce nie uległo zmianie. Odetchnąłem z ulgą. Zatem coś było, coś jest i coś będzie. Skoro więc coś jest, to jest aktualnie, teraz, bieżąco, w tej chwili. Po co więc pisać “aktualności bieżące” wszak wiadomo, że aktualnie oznacza bieżąco. To tak jakby pisać, że coś było i przeszło. Wiadomo, że jak było, to przeszło. Albo po co pisać, że coś będzie, ale nie w tej chwili. Wiadomo, że jeżeli coś będzie, to w przyszłości a nie teraz, w tej chwili. Czasem lubimy przedobrzyć i nadawać podwójne określenie temu samu wyrazowi. Mamy wtedy takie smaczki pisowni i mowy jak “masło maślane”, “fakt autentyczny”, “podskoczyć w górę”, “plus dodatni”, “minus ujemny”, klasyczny nonsens prezydencki “plusy dodatnie i plusy ujemne”. Do tej bogatej kolekcji nonsensów językowych dodajmy “aktualności bieżące” - czego absolutnie nie gratuluję.

Ziemowit Szafran

czwartek, 24 października 2024

Uniwersytet Trzeciego Wieku ( czy zawsze)

 Ostatnio coraz częściej prowadzone są w mediach  dyskusje czy nazwa Uniwersytet Trzeciego Wieku jest właściwa, a jeżeli nie, to jaka wobec tego nazwa byłaby adekwatna. W samej nazwie UTW są dwa wyrazy, które się wydają dyskusyjne. Po pierwsze uniwersytet. Uniwersytet wszak jest placówką naukową, natomiast UTW jest stowarzyszeniem seniorskim. Drugie określenie - trzeciego wieku - nad którym zastanawiają się sami etymolodzy, nasuwa wiele wątpliwości. Dlaczego akurat trzeciego wieku, a nie na przykład seniorskiego wieku? Ktoś powie, że niepotrzebnie się czepiam, drążę sprawę i komu to w ogóle potrzebne? Otóż w dobie starzejących się na całym świecie społeczeństw, coraz więcej mówi się o czwartym wieku. Zaczynamy  coraz częściej w mediach  katalogować ludzi według  wieku szkolnego, produkcyjnego i emerytalnego. Coraz częściej słychać o drugim wieku, trzecim wieku itd. Nazwy przyjmujemy jak słowny wytrych. I ów wytrych wrzuca nas seniorów do bliżej nie określonego "trzeciego wieku". Moim zdaniem lepiej brzmi stowarzyszenie seniorskie lub seniorski uniwersytet.  W tym miejscu trzeba jednak zaznaczyć, że nazwa Uniwersytet Trzeciego Wieku nie wszędzie jest nieadekwatna. Bywają uniwersytety i to całkiem sporo, które na pierwszym miejscu stawiają kształcenie ustawiczne w myśl twórcy koncepcji seniorskich uniwersytetów - profesora dr. prawa międzynarodowego na Uniwersytecie w Tuluzie - Pierra Vellasa. Koncepcja  owa zakładała ścisłą współpracę UTW z uczelniami wyższymi i środowiskiem uniwersyteckim. Z kolei model anglosaski zakładał, że starość nie jest kategorią demograficzną ale społeczną. W związku z tym na uniwersytetach trzeciego wieku mogą studiować osoby nieaktywne zawodowo i niemających zobowiązań rodzinnych. Jeszcze innym z kolei jest model amerykański jako połączenie modeli francuskiego i anglosaskiego. Ciekawy jest z kolei model południowoamerykański, który zakłada powiązanie z uczelniami wyższymi. Studentami południowoamerykańskich UTW są nie tylko seniorzy, ale i osoby społecznie wykluczone. Model chiński z kolei kładzie nacisk na tradycyjne sztuki i przekazywanie ich młodzieży, oraz na kształtowaniu harmonii fizycznej seniorów (ćwiczenia Tai Chi), zaś edukacja ma być nie tylko dobrem dla jednostki, ale też ( w myśl nauki Konfucjusza, ale chyba też, a wręcz na pewno - Chińskiej Partii Komunistycznej) dobrem społecznym. Można założyć z duża dozą prawdopodobieństwa, że UTW w modelu chińskim są pozbawione autonomii, która pozwala na szukanie własnych zajęć wedle zainteresowań studentów, a nie zajęć wedle zaleceń państwa. Polskie uniwersytety trzeciego wieku w większości wypracowały model własny, polski, czyli mieszany. Z każdego zaprezentowanego wariantu wzięły po trochu i utworzyły swoisty konglomerat modeli. Oczywiście są i takie UTW, tyle że w mniejszości, które weszły w struktury uczelni, przyjmując model francuski. Są też takie, które znajdują się pod auspicjami uczelni wyższej na mocy podpisania umowy. I te dwie formy  stowarzyszeń są  najbardziej uprawnione do nazwania ich uniwersytetami. Aczkolwiek bywa i tak, że seniorski uniwersytet będący pod opieką uczelni odchodzi od statutowej misji kształcenia ustawicznego i przechodzi na formy bardziej plebejskie, w których przede wszystkim stawia się nacisk na rekreację, zabawę, wypoczynek i wycieczki. Tylko wtedy nie jest to uniwersytet a stowarzyszenie emeryckie, gdzie ma być łatwo, lekko i przyjemnie. Znany zakopiański dziennikarz  i meteorolog Apoloniusz Rejwa - pracujący przed odejściem na emeryturę w Stacji IMGW na Kasprowym Wierchu powiedział znamienne słowa - " na starość trzeba dbać o głowę i nogi" . O głowę, aby zachować do końca sprawność intelektualną i nogi, aby poprzez ruch zachować do końca kondycję fizyczną. W Polsce przybywa uniwersytetów trzeciego wieku. Tworzone są w miastach, miasteczkach i gminach. Czy zawsze trzeba je nazywać uniwersytetami? W małych miastach gdzie nie ma uczelni, więc i uniwersytety w tych miejscowościach nie mogą  bezpośrednio wejść we współpracę z uczelnią, trudno nazwać owe stowarzyszenia seniorskie, czy emeryckie - uniwersytetami. A dlaczego  trzeciego wieku? Przyjęto bowiem, że wiek pierwszy to lata nauki, wiek drugi lata pracy, wiek trzeci to lata na emeryturze. Niby w zasadzie proste i nie powinno się mieć co do tego zastrzeżeń. A jednak  coraz częściej pojawia się dyskusja w mediach nad nazwą "trzeci wiek" i co za tym idzie uniwersytetami trzeciego wieku. Ów eufemizm "trzeci wiek" oznacza bowiem wiek podeszły i  starość. Nie lubimy nazywać spraw po imieniu. Zatem nie lubimy mówić o starości czy seniorstwie, ale wolimy mówić w formie zawoalowanej "trzeci wiek". A przecież w starożytnej Grecji senior to był człowiek poważany i szanowany. Czy nazywając powszechnie wiek senioralny "trzecim wiekiem" nie ujmujemy mu powagi i rangi? Czy nie lepiej brzmiałaby nazwa Seniorski Uniwersytet? Wiadomo, że na nim kontynuują zajęcia ludzie starsi. Tymczasem jednak mamy Uniwersytety Trzeciego Wieku, choć uczęszczają doń nie tylko osoby   w "trzecim wieku" ale i młodsze i w "wieku czwartym" czyli po osiemdziesiątym roku życia. Kochamy eufemizmy, bo ukrywają faktyczny stan rzeczy, ale czy na pewno jest to dobre i słuszne? Czy nie lepiej brzmi, że senior studiuje na Uniwersytecie Seniorskim. Pod warunkiem, że ów uniwersytet w swojej misji ma kształcenie ustawiczne we współpracy z wyższą uczelnią.

wtorek, 22 października 2024

Dzień pamięci

 W tradycji polskiej, ale nie tylko,  dniem pamięci o osobie zmarłej jest rocznica jej  śmierci. Bywa, że dniem pamięci jest dzień urodzin, choć taka forma wydaje się trochę dziwna, jako że urodziny łączą się z przeżywaniem danego święta, tymczasem nie ma już wśród nas osoby bliskiej lub znajomej. Tym bardziej ogłaszanie dnia pamięci osoby zmarłej w jej imieniny wydaje się nieco dziwaczne, jako że, podobnie jak urodziny, osoba zmarła już ich nie obchodzi. Zatem wypada uznać, że najlepszym terminem na ogłoszenie dnia pamięci jest przypadająca na ten dzień - rocznica śmierci. Wtedy obchodzimy i rocznicę i dzień pamięci. Wszystko jest logiczne, przejrzyste i odświętne. Trudno bowiem obchodzić urodziny lub imieniny bez jubilata lub solenizanta. Jeżeli jednak zadecydujemy się na obchodzenie owego dnia wybierając obojętnie czy imieniny, urodziny lub rocznice śmierci przypadające na ten dzień, to musimy nadać temu dniu  uroczystą oprawę. Wspominamy więc jej osiągnięcia, ale też przytaczamy anegdoty, zapamiętane żarty, zapiski, wydarzenia, bynajmniej nie po to, aby zapełnić czas, ale po to, aby ów dzień i uroczystość były jak obraz wypełniający ramę. Unikajmy jak ognia, akademickiej oprawy, poważnego tonu. Wspominamy bowiem osobę, którą pamiętamy nie tylko jako świetnego organizatora, osobę nam najbliższą, ale też, która rozbawiała nas dowcipami, żartami, a nawet nieraz słownymi lapsusami i pomyłkami. Jesteśmy przecież wielobarwni. Nie raz smutni, innym razem weseli i dowcipni, raz nam się powiedzie a raz nie, innym razem jesteśmy po prostu wkurzeni, aby za chwilę kogoś do serca przytulić. Gdy  wspominamy osobę publiczną, to zadbajmy o wyeksponowanie jej wizerunku stawiając na przykład zdjęcie na sztaludze a przy niej na niewielkim stoliku przykrytym stylową serwetą, bukiet pięknych kwiatów w stylowym wazonie. Wtedy zadbamy o piękną formę i oprawę uroczystości. Ostatnio byłem na dniu pamięci poświęconym znanej osobie stowarzyszenia. Jego założycielce. Nie dość, że wspomnienia przyjęły formę akademickich odczytów, to trzy róże obleczone wstęgą w brawach stowarzyszenia stały w słoiku na podłodze koło katedry. I ten szczegół, wydawałoby się drobiazg, zepsuł oprawę i odświętność dnia. Nie na marne malarze tak dbają o najmniejsze szczegóły. Jeden szczegół umieszczony na obrazie nadaje mu sens i zapobiega banalności. Dbajmy o szczegóły i oprawę jeżeli chcemy, aby poświęcony komuś dzień pamięci był naprawdę odświętny, a nie banalny.

wtorek, 1 października 2024

Forma i treść

 Każda uroczystość wymaga oprawy. Forma i treść są bowiem tak samo ważne. Jeśli nie zadbamy o te  czynniki, uroczystość i prezentacja nie wypadną dobrze. Łatwo wtedy o wrażenie i stwierdzenie, że spotkanie po prostu jest źle przygotowane. Razi forma, razi prezentacja, a w tej bylejakości ginie treść. Oprawa nadaje wymiar odświętności uroczystości. Nawet najpiękniejsze rekwizyty i sztandary nie uratują powagi uroczystości jeśli będzie źle zorganizowana, źle prowadzona. Forma to jakby opakowanie dla treści. Składają się na nią umiejętność prezentacji zaproszonych gości, umiejętność poruszania się, aranżacji przestrzeni wokół siebie, swoboda wypowiedzi i piękno słowa. Gdy te elementy szwankują powstaje wrażanie bałaganu, braku przygotowania, niedopracowanie szczegółów i braku scenariusza. Nie musimy być mistrzami prezentacji. Gdy jednak nie umiemy sobie z tym poradzić, należy znaleźć osobę, mistrza ceremonii, który sobie poradzi. Ważne są bowiem podczas uroczystości lub akademii gesty, mowa ciała, emocje, kontakt wzrokowy. Dbałość o szczegóły jest nie do przecenienia. Każdy źle wypowiedziany tytuł naukowy lub sprawowana funkcja jest źle odbierana. Obniża wartość spotkania. Umiejętność prowadzenia uroczystego spotkania jest zupełnie podstawowym elementem, aby to spotkanie było naprawdę interesujące i podniosłe. Warto o tym pamiętać, aby nie obniżać rangi zebrania. Autorytet u słuchaczy i zaproszonych gości budujemy poprzez pewność siebie, otwartość, piękno i sensowność wypowiedzi.  To co negatywnie wpływa na odbiór przez słuchaczy, to brak przygotowania i niedopracowanie szczegółów. Wtedy zainteresowanie słabnie a wraz z nim ranga spotkania. Słuchacze zamiast nas słuchać coraz częściej patrzą na zegarki lub w telefony komórkowe. Unikajmy tych błędów.

niedziela, 29 września 2024

Zarzewie

 Wczoraj  28. września.br w weekendową sobotę pojechaliśmy do Gdańska na benefis pani Wandy Bublewicz organizowanym przez Stowarzyszenie "Pokolenia" Wybrzeża Gdańskiego. Trzeba było wstać o 5:00 rano, ale co to dla chcącego! Pani Wanda Bublewicz  dyplomowana położna, całe życie poświęciła nie tylko położnictwu, ale i aktywności poza zawodowej. Od młodości aż do dzisiaj. Zaznaczyć trzeba, że Stowarzyszenie "Pokolenia" Wybrzeża Gdańskiego skupia w swych szeregach osoby, które już za młodych lat były organizatorami zajęć, spotkań, działalności w różnych związkach młodzieży działających za czasów PRL-u. Żyliśmy przecież w PRL-u o czym dziś w Polsce często zapominamy. W dobie trendu narodowo-prawicowego wykluczającego możliwość bycia działaczem lewicowym, ten bowiem, kto jest "lewicowy", jest stygmatyzowany jako" czerwony", zdrajca, komuch itd. Część z nas żyjących w PRL-u należała więc do różnych organizacji młodzieżowych: ZMP, ZMS, ZSMP, ZHP, ZMW itd. Nam się po prostu chciało. Chciało się nam poświęcić swój czas na działalność społeczną. Będąc w Technikum Ogrodniczym należałem do Związku Młodzieży Wiejskiej. Związek ten wydawał pismo młodzieżowe "Zarzewie". Dziś gdy spokojnie piszę ów wpis na bloga popijając kawę, przyszło mi do głowy pewne porównanie. Otóż słowo  zarzewie oznacza nie tylko rozpalenie ognia, ale początek, zaczyn inicjatyw, działania. Działalność w  tych  tak potępianych przez ugrupowania  narodowo-prawicowe organizacjach, stały się zarzewiem działalności osób takich jak Wanda Bublewicza i setek jej podobnych w różnych organizacjach społecznych dzisiaj. Nie pytaliśmy za ile! Mieliśmy po prostu pasję działania. A pasja nie podlega koniunkturze politycznej. Kto raz rozpoczął działalność społeczną, ten będzie ją kontynuował przez całe życie. Bez pasji działania za młodych lat nie byłoby dziś rad seniorów, stowarzyszeń senioralnych, Obywatelskiego Parlamentu Seniorów itd. Nie spychajmy PRL-u do spiżarni staroci, z którymi nie wiadomo co zrobić. PRL nawet gdy z dzisiejszego punktu widzenia był siermiężny,  to my w nim żyliśmy i próbowaliśmy działać na ile warunki pozwalały. Może nieraz trzeba było włożyć więcej energii, aby władze przekonać do powstających inicjatyw. Za to ile było satysfakcji, że coś się udało zrobić. Ludzie, którzy już wtedy zostali zahartowani w społecznym działaniu ( nie łudżmy się w Polsce zawsze dobrze się miało malkontenctwo) i dziś kontynuują swoją życiową pasję. 

Ziemowit Szafran 


sobota, 14 września 2024

W poszukiwaniu Zakopanego

  Zaczęły się wakacje, więc do Zakopanego ciągną tłumy wczasowiczów. Pomyśli ktoś, że jadą miłośnicy Tatr chcący zdobyć nowe nieznane jeszcze szczyty, a może wejść ponownie na już zdobyty i podziwiać z niego widok naszych najwyższych gór. Dobrze by było. Dla większości jednak Tatry ograniczają się do pójścia na Giewont i stanie w kilku godzinnych kolejkach, pójście nad Morskie Oko i dla bardziej wytrwałych zdobycie Rysów, aby sobie zrobić selfika i wrzucić na Istagram lub Facebooka. A poza tym przyjechali tu pobyć w góralskich knajpach, pojechać do aquaparku. Jednym słowem popić, pojeść i pobawić się. Myśl o poszukaniu miejsc pobytu sławnych ludzi kultury, sztuki, nauki, polityki gdzieś po drodze ginie. Zresztą stawiane w Zakopanem góralskie chaty jedna przy drugiej, często bez pozwolenia, są przyczyną nieładu architektonicznego, a wręcz urbanistycznego bałaganu . I w tym nieładzie architektonicznym zatopione są miejsca gdzie przebywali Sienkiewicz, Prus, Żeromski, Modrzejewska, Piłsudski, Szymanowski, Karłowicz, Kasprowicz i wielu innych. W tym nieładzie i zgiełku turystycznym Zakopane zatraciło ducha. Ducha uzdrowiska, gdzie przebywała śmietanka polskiej kultury i nauki. Ducha gdzie przyjeżdżało się podziwiać góry i kulturę góralską. To wszystko dziś gdzieś schowano jak w niszach, miedzy stawianymi jeden obok drugiego domów.  Zagłuszone zostało przez decybele muzyki pop, kultury plebejskiej, gdzie nie trzeba zwiedzać, zdobywać wiedzy, iść w góry i je poznawać, ale przed wszystkim się bawić i używać.
Przy Krupówkach jest stara księgarnia "Poraj". Księgarnia mała i zaciszna. Za to księgozbiór olbrzymi. Obok przechodzi kilkaset osób idąc w stronę Gubałówki (pół biedy). Większość idzie do góralskich karczm, albo na targ pod Gubałówką. Za to do wspomnianej księgarni "Poraj" wstąpi po drodze dziesięć do piętnastu osób na setki przechodzących obok. Mało kto zastanowi się też, czym zasłużył się dla Zakopanego Władysław Zamoyski, którego pomnik stoi na początku Krupówek. A ile osób zatrzyma się przed willą "Lutnia" przy ulicy Sienkiewicza i pomyśli, że z tej willi w lutym  roku 1909 wyszedł po raz ostatni na górską wycieczkę - Mieczysław Karłowicz. Byłem  willi Jana Kasprowicza - Harenda. Zieje pustkami. Przychodzą tylko miłośnicy poezji Jana Kasprowicza. Nie inaczej jest z willą "Atma", w której przebywał Karol Szymanowski, albo willą "Opolanka" Kornela Makuszyńskiego.  Za to od Gubałówki przez Krupówki,  Kraszewskiego, do Równi Krupowej ciągną  tłumy ludzi nie bardzo wiedzących w jakim celu idą przez miasto. A Zakopane ma bogatą historię i warto ją odkrywać.
Do Zakopanego przyjeżdżam nie tylko aby pójść w góry, poszukać nowych szlaków i podziwiać piękno Tatr. Przyjeżdżam też w celu poszukiwania dawnego Zakopanego. To wielka radość i przyjemność odnaleźć wille i domy górali w których przebywali sławni Polacy. To znacznie większa frajda niż zaliczanie kolejnej góralskiej karczmy. 
Odkrywajmy Zakopane. 

środa, 10 lipca 2024

Metamorfozy

     Marzec okazywał tego roku znów swoje kaprysy. Raz witał wiosnę, innym razem nagonił z powrotem zimę. Jakby bawił się tą zmiennością, nie bacząc, że ludzi wcale ta zabawa nie cieszy, a wręcz przeciwnie – złości i rozdrażnia. Olaf pracował w biurze przy komputerze i redagował stronę internetową Towarzystwa, którą administrował. Tego dnia praca mu nie szła. Może i to spowodowane  było zmiennością marcowej aury. Wszyscy i on także spragnieni byli wiosny. Tymczasem za oknem szalała zamieć. Śnieg z deszczem padający z ciemnych, ołowianych chmur, topił się błyskawicznie na ulicach. Ludzie przemykali chodnikami schronieni pod parasolami, którymi szarpał wiatr na wszystkie strony. Drzewa niespokojnie wyginały się pod naporem wiatru. Na chwilę oderwał wzrok od komputera i patrzył w okno na marcową szarugę. Pomyślał, że chyba za godzinę zamiast wyjść do domu, przyjdzie mu przeczekać zamieć w biurze. Z zamyślenia wyrwało go wejście do biura kobiety w żałobie. Była to Irma. Zmarł jej mąż.  Znał ją i jej męża. Gustownie ubrana. Włosy blond spięte w koński ogon. Na twarzy miała wyraz bólu. Podpuchnięte od łez oczy. Wycierała je co chwilę chusteczką. Pomyślał, czy naprawdę nie wystarczą same łzy, które wylewają się z człowieka w nieszczęściu? Trzeba,  aby jeszcze opuchły nam oczy, a pod powiekami pojawił się ciężki od smutku owal, chcący zaznaczyć w nas nieszczęście?. Czy potrafimy my, którzy jeszcze tego nie zaznaliśmy zrozumieć? Większość  nie rozumie i nie potrafi zrozumieć. Próbują zrozumieć składając nieudolnie wyrazy współczucia. A osobie dotkniętej stratą, bólem jest najbardziej potrzebna cisza zrozumienia, empatia i wczucie w jej stan, a gdy to osoba bliska, przytulenia, aby mogła się wypłakać w naszych ramionach. To wszystko, a zarazem bardzo wiele. Uczucie i empatia, jeżeli ją oczywiście mamy, daje znacznie więcej niż najbardziej wzniosłe słowa. Gdy tego brak, pozostają marne słowa współczucia, które nieraz więcej bolą niż nic nie mówienie. Cisza też mówi. Jest wielce wymowna. Wiedzą o tym poeci i muzycy. Poeci piszą „cisza krzyczy”. Muzycy celowo zaznaczają interwał między dźwiękami, aby dźwięki wybrzmiały w ciszy. Tak i nam potrzebna jest ona, aby to, co najbardziej boli znalazło w niej ujście. Po niej wracamy do rozmowy. Tak było i tym razem.

  Irma podeszła do Olafa i położyła przed komputerem pismo. Była to rezygnacja z członkostwa. Nic nie mówiła. Przeczytał i patrząc na Irmę zapytał?

  - Jest  pani pewna?

  - Tak. Odpowiedziała.

  - Usłyszał tylko jedno słowo. Po czym zrobiło się cicho.

Odwrócił się w stronę ekranu komputera. Szukał w ewidencji jej imienia i nazwiska. Przerwał pracę po chwili i odwrócił się w stronę nieruchomo stającej Irmy. Widząc ją z bliska powiedział delikatnie jak tylko   umiał, aby jej nie urazić.

 - Czy możemy wyjść na chwilę do holu

 - Dobrze. Odpowiedziała cichym, łamiącym się głosem.

Stali w przestronnym holu pełnym kwiatów.  Po chwili niepewności w końcu powiedział.

  - Pani Irmo. Wtedy byli jeszcze na pani i pan. Olaf wyznawał zasadę, że dotąd dopóki kobieta mu nie pozwoli na mówienie po imieniu, należy mówić do niej pani.

 - Współczuję pani bardzo, ale wiem, że słowa nie ukoją nigdy bólu.

 - Spojrzała na Olafa wymownym wzrokiem, potwierdzając to co powiedział.  

 - Odrzekł głosem zachęty i troski.

 - Niech pani nie odchodzi. Nie wolno się zamykać w takich chwilach w domu i być samemu. Niech pani nas odwiedza. Przychodzi do biura na herbatę lub kawę. Po prostu do ludzi.

 - Oczy ich spotkały się na chwilę. Jej pełne łez i bólu. Jego pełne empatii i chęci wsparcia.

 W powietrzu zawisła cisza, po czym Irma odwracając się do wyjścia powiedziała  niepewnie.

  - Zastanowię się i wyszła.

 Szła przygnębiona ze spuszczoną głową. Znowu wyciągnęła chusteczki z kieszeni płaszcza. Widać była jak życiowy dramat jej ciąży, przygniata jak ciężar ponad  siły.

 Olaf stał w holu i patrzył na nią, szczerze jej współczując.  Współczuł licznym osobom. Jednak to było inne. Pełne empatii i troski. Pomyślał, że może teraz więcej rozumie. Przed rokiem sam przeszedł operację. Jemu się jednak udało. Wykryto u  niego guz złośliwy. Szybka operacja zażegnała niebezpieczeństwo dalszego przerzutu. Wrócił do biura i zamknął komputer. Czas dyżuru dobiegł końca. Spojrzał za okno. Zaczęło świecić słońce. Zrobiło się przedwiosennie. Założył zimową jeszcze kurtkę. Zegar ścienny pokazywał  godzinę trzynastą.  Był jeszcze kwadrans do przyjazdu autobusu. Nie śpieszył się więc. Za oknem tym razem wiosna oznajmiała, że niebawem nadejdzie. Zamknął biuro i w drodze na przystanek rozmyślał nadal o Irmie. Przyszła mu do głowy refleksja o losie i jego zmienności. Los wydawał się mu jak marzec. Jednym dawał wiosnę i nadzieję. Innym deszcz, szarugę, wichry. Jednym los daje nadzieję i pogodę, innym to wszystko  zabiera.  Nie pytając się o nic. Jest jak pogoda, której jesteśmy biernymi obserwatorami i nie mamy na nią żadnego wpływu. Skończył te egzystencjalne rozważania, ujrzał bowiem nadjeżdżający autobus. Wsiadł i pojechał do domu. W domu żona przygotowała już obiad. Zasiedli razem. On komplementował ją, jak fantastycznie gotuje. Ona  odwzajemniała to uśmiechami i odpowiedzią – to dla ciebie kochanie tak się staram. 

Po świętach wielkanocnych Towarzystwo wznowiło działalność. Olaf przyszedł na wykład i usiadł jak zwykle na swoim ulubionym miejscu. Żona Danuta siedziała w innym rzędzie. Zawsze przychodzili razem. Podobnie jak niedawno jeszcze Irma z mężem. Jemu jako administratorowi strony internetowej, który zawsze może mieć coś do przekazania, szefowa przydzieliła miejsce w pierwszym rzędzie. Wchodząc jak zwykle  spojrzał na aulę wykładową i zobaczył siedzącą na swoim ulubionym  miejscu Irmę. Był zadowolony. Poczuł ulgę i małą dozę satysfakcji, że jednak postanowiła nie odchodzić. Świadczyło o tym zajęcie miejsca w rzędzie w którym zawsze siedziała. Jakby było przypisane tylko jej. Tylko dla niej. Skoro więc w nim zasiadła ponownie Olaf nabrał pewności, że nie odejdzie. Pomyślał, że przypisywanie tylko sobie  zasług byłoby sporym nadużyciem z jego strony. Tak na dobrą sprawę nie wiedział co przeważyło, że postanowiła zostać. Wyglądała tak samo jak przed miesiącem. Jedynie łzy nie płynęły z jej oczu. Łzy najcichsze, najbardziej z serca płynące, wypłakujemy gdy jesteśmy sami. Być może tak było i tym razem. Jej powrót sprawił mu radość. A późniejsze miesiące potwierdziły, że  chce zostać w Towarzystwie. Może jednak miał w tym swój udział? Irma jak zwykle po wykładzie cicho wychodziła. Prawie, że niewidocznie. Wszystko więc wróciło do normy.

  Tymczasem Olaf po wykładzie udał się do pobliskiej kawiarni na kawę. Lubił ten rytuał. Koledzy i koleżanki przychodzili tu na plotki i ploteczki. Rozmowy kuluarowe są zawsze najlepsze. Żona Olafa jechała do domu. Nie była zwolenniczką tego typu rozmów. Wolała w międzyczasie, po wykładzie, gdy jeszcze jego nie było w domu pograć w scrabble  na Internecie. Scrabble były jej pasją. A w grze towarzyskiej na planszy była niezrównana. Tymczasem powoli zbliżały się wakacje i urlop, więc i  kolejny wyjazd Olafa w góry. W góry przeważnie wyjeżdżał sam. Dana i on uzgodnili, że raz do roku trzeba od siebie odpocząć, aby za sobą zatęsknić. Pomysł ów zaproponowała Dana. Z początku Olaf podszedł do tej propozycji sceptycznie. Z biegiem czasu przekonał się, że jest trafny, chociażby dla higieny małżeńskiej. Czy zawsze bowiem chcemy jechać tam, gdzie chce nasza żona, mąż, partnerka, partner. Trzeba sobie dać ową chwilę oddechu od siebie i jechać w miejsca, które najbardziej kochamy, ale nasza żona lub mąż już nie koniecznie. Wracamy się wtedy spragnionymi siebie, a także z bagażem wspomnień i przeżyć, którymi wspólnie się podzielimy.

  Góry kochał namiętnie. Najbardziej Tatry. Nie był taternikiem. Lubił po prostu przemierzać po górach. Oglądać widoki. Zanim jednak góry odsłonią się przed nami w pełnej krasie, trzeba podejść i to nieraz stromo, aby zobaczyć, jakie widoki przed nami skrywają. Podejście pod górę zawsze bowiem jest  próbą charakteru. Trzeba się  zmierzyć  nie tylko z górą, ale przede wszystkim z samym sobą. Na ile wystarczy nam sił i wytrwałości, żeby dojść. Trwa to nieraz bardzo długo. Nie obce są kryzysy i zniechęcenie. Próby zawrócenia. Lecz gdy się spojrzy na szczyt, za którym skrywa się najcudowniejszy widok gór, wtedy wracają znów siły i chęć podejścia. Niestety bywa i tak, że trzeba zawrócić. Brak już sił lub czasu. Zawrócenie jest to też próbą charakteru. Odpowiedzią na ile rządzi nami pycha a na ile pokora i zdrowy rozsądek. Góry rzucają wyzwanie. Góry uczą pokory. Kto nie potrafi słuchać siebie i gór, ten płaci nie raz cenę najwyższą.

  Po zakończeniu zajęć spakował walizkę i plecak. Wyjechał jak zwykle do ukochanej miejscowości koło Zakopanego. Dziesięć dni przygody górskiej. W przygotowanym dla niego przez właścicielkę pensjonatu pokoju szybko się rozlokował.  Pokój był jednoosobowy, ale z dwoma łózkami. Drugie łóżko stojące tuż obok pierwszego obłożył mapami gór. Szukanie szlaków, studiowanie przejść było jego namiętnością. Miał to od dzieciństwa. Wtedy nie było jeszcze Internetu i smartfonów. Do  dyspozycji były mapy, przewodniki i leksykony. Potrzebna też była intuicja i wyobraźnia, którą dziś, co niektórym odbierają aplikacje w smartfonach. Internet spowodował zmniejszenie respektu do gór. W razie czego, to przecież wezwą TOPR i nic się nie stanie. Nie wiedzą jednak, że w niektórych przypadkach i TOPR jest bezradny. Olaf studiował mapy. Nie włączał nawet telewizora. Sam był  w pokoju. Zza okna dochodziły odgłosy bawiących się dzieci. Gdy już wszystko przestudiował i zapisał, włączał telewizor i oglądał, ale tylko dla wypełnienia wolnego czasu. Dzwonił do żony. Danuta czuła się nie najlepiej. Co pewien czas dawały jej o sobie znać bóle kostno-mięśniowe. Taka była diagnoza lekarzy. Pewna była, że za kilka dni jak zwykle przejdzie. Z tą myślą Olaf pojechał w góry. Jeździł przeważnie sam. Umówili się bowiem, że dla „higieny małżeńskiej” warto choć na parę dni rozłączyć się i wyjechać samemu, aby za osobą najbliższą zatęsknić. Ta koncepcja Danuty okazała się niezwykle trafna. Faktycznie on wyjeżdżał w góry sam. Do sanatorium co dwa lata ona. Wracali zawsze spragnieni siebie. Pełni wrażeń, które opowiadali przy zgaszonym świetle.  Zadzwonił wieczorem do żony, aby  powiedzieć, że jest już w pensjonacie i aby upewnić się jak się czuje. Odpowiedziała, że dostała skierowanie na zdjęcie RTG od lekarza rodzinnego i że chodzi o sprawdzenie oskrzeli ponieważ miała astmę. Olafa dziwnie to nie uspokoiło. Miał niespokojne myśli. Cały wieczór przychodziły i odchodziły  niepokoje, jako że ojciec Danuty zmarł na raka. W końcu wyparł to z siebie tłumacząc,  że gdyby coś było  dawno by już to wykryli. Co dzień wychodził na górskie szlaki. Góry uspokajają, relaksują, porządkują myśli, a jemu było to tej chwili bardzo potrzebne. Czuł się zmęczony sytuacją  na świecie i w pracy.

  Świat ogarnęła pandemia Covid-19. Sto lat temu wybuchła pandemia hiszpanki. Pochłonęła 50 milionów ofiar. Jednak czasy to zupełnie nieporównywalne. Inaczej podchodzono do epidemii. Raczej uspakajano. Informacje dawkowały rządy, aby nie dopuścić do paniki. Wtedy nie było wszechwładnych mediów, które dziś zalewają nas bez przerwy informacjami. Można sobie zadać pytanie, czy to są na pewno informacje, czy też dezinformacje. Media dziś preferują sensację, newsy katastroficzne, wywołujące  w nas strach i panikę. Tylko czy jest to rzetelna informacja?

  Dla Olafa góry zawsze były lekarstwem na stres i chandry. Nie ważne czy wszedł na szczyt czy też nie, czy przeszedł cały szlak, czy musiał zawrócić na nim, ponieważ okazał się za trudny i wyczerpujący. Ważne było przemierzanie górskich szlaków, podziwianie widoków, robienie zdjęć po drodze. W końcu jednak przyszedł kres jego pobytu w górach i trzeba było wrócić do domu. Gdy po dwunastu godzinach stanął na progu własnego mieszkania przywitał się z żoną. Rozpromieniony ucałował ją, bagaże postawił w pokoju i poszedł do łazienki wziąć prysznic. Gdy wyszedł Danuta stanęła naprzeciwko niego, głęboko spojrzała mu w oczy i łamiącym się głosem oznajmiła - mam raka. Był to grom z jasnego nieba. Nagle runęło wszystko. Zniknęło w jednej sekundzie całe zadowolenie  z wyjazdu. Nie mógł pozbierać myśli. Usiadł na wersalce i zaczął myśleć – co teraz. Po pewnym czasie odzyskał równowagę myśląc,  że  to na pewno pomyłka i trzeba sprawdzić, zrobić jeszcze dużo badań, żeby być pewnym. Zatem nie trzeba od razy  wpadać w panikę. Wkrótce jednak okazało się, że nie była to pomyłka. Dla Olafa życie zaczęło biec dwutorowo. Z jednej strony pomoc Danucie, z drugiej praca w Towarzystwie Wieku Średniego. Niestety rokowania nie były dobre. Były złe. Rozpaczliwie szukał dla niej pomocy. Wiedział jednak, że tak naprawdę, chciał usłyszeć z kolejnego szpitala, że to niegroźne. Nie ma się co przejmować. Jest uleczalne. Czekał naiwnie na te słowa. Za każdym razem jednak diagnozę potwierdzano. Pozostała mu pomoc Danucie. Najpierw była chemioterapia. Chwila poprawy.

   Tymczasem Olaf chodził na nudne zebrania Zarządu.. Dowiedział się na nich, że jedna z założycielek Towarzystwa obchodzi jubileusz dziewięćdziesiątych urodzin. Poproszono go, aby napisał laudację i udał się z delegacją, aby złożyć jubilatce życzenia. Pojechał.  Gdy zbliżał się do bramy budynku zobaczył    czekającą Irmę. Zatrzymała go na chwilę, aby do drzwi zapukać punktualnie o umówionej godzinie. To był rytuał starszej pani. Jednak nie było to istotne dla Olafa. Istotnym stało się, że znów spotkał Irmę. Po skończonym spotkaniu wraz z nią  udał się z nią na przystanek autobusowy. Zanim się jednak pożegnali, Olaf zaprosił ją na spotkanie w herbaciarni. Była wyraźnie zadowolona z propozycji. Patrzyli jeszcze przez chwilę na siebie, po czym każde poszło w swoją stronę.  Jadąc autobusem patrzył na znikające za nim ulice miasta, ale myślami był przy spotkaniu z Irmą. Pytał sam siebie jak to jest, czy rządzi nami po prostu przypadek, ślepy los jak fant wyciągnięty w loterii, czy też to wszystko ma swoją praprzyczynę, swoje źródło, początek. Epizod, zgoła mały w danej chwili, może okazać się  wielce znaczącym w przyszłości. Wydaje się nam,  że rzeczy błahe, pozornie nie mające większego znaczenia, nie tkwią w naszej pamięci. Tymczasem mogą być schowane w naszej pamięci jak w sejfie, przysypane codziennymi troskami, ale trzeba jednej chwili, trzeba odpowiedniego momentu, aby mogły z całą wyrazistością wrócić do naszej świadomości, aby znów zdać sobie sprawę, że jakiś wątek, epizod w naszym życiu wcale nie był  bez znaczenia. Czy to jest zrządzenie losu? Czy to, co odzywa się w nas, czy w stosunku do nas,  prędzej czy później, jest po prostu odpowiedzią na naszą postawę, dzielność, empatię, zrozumienie i po prostu bycie przyzwoitym. Często zrzucamy wszystko na los, tak jakby  był jakąś nadprzyrodzoną istotą. I chyba mylimy przeznaczenie z losem. Nie lubimy bowiem z całą otwartością powiedzieć, że na ów los po części pracujemy sami. Życzliwość, przyjaźń, pomoc, pracowitość, odpowiedzialność za siebie i za bliskich, to wszystko wróci do nas, albo obróci przeciwko nam. Jednak gdy się obróci przeciwko, to dlatego, że sami byliśmy kiedyś przeciw komuś. Owszem są rzeczy na które absolutnie nie mamy wpływu. Jednak na to, jak będzie wyglądała nasza przyszłość wpływ już mieć możemy. Choć wcale nie musi się to spełnić. Wszystko zależy od okoliczności. Warto jednak być dobrym i przyzwoitym, bo nie wiemy kiedy i jak, dobro lub zło mogą do nas wrócić lub się obrócić przeciwko nam. Tak było i podczas spotkania Irmy u jubilatki. Olaf, zastanawiał się, czy jedną z jedną z przyczyn ( choć nie jedyną, znała bowiem jubilatkę) ich spotkania było zatrzymanie Irmy w Towarzystwie. Jednak to, że zasiedli teraz obok siebie przy stole, zachęciło go do poznania Irmy bliżej. Gdy postanowiła nie odchodzić, zaczął się jej baczniej przyglądać. Zaciekawiał go jej spokój bycia, nie narzucanie się innym, dyskrecja, elegancja, gust i erudycja. Nie lubił kobiet nachalnych i zbyt otwartych, o swobodnym stylu bycia, będących  kumplami. Lubił kobiety zagadkowe, dyskretne, które trzeba odkryć, i przede wszystkim  inteligentne. Nie miał z kobietami zbyt dużego doświadczenia, chociaż  jego czterdziestosześcioletni staż małżeński z Danutą, mógł na to wskazywać. Może dlatego odkrywanie kobiety, znajomej, koleżanki lub przyjaciółki, trwało u niego dłużej. Sam bowiem był ostrożny, dyskretny i na dystans, zanim wszedł w bliższe relacje.

 U Danuty po pół roku znów zaatakował nowotwór. Tym razem ze zdwojoną siłą. Olaf coraz bardziej zdawał sobie sprawę, że sprawy mają się źle. Nie mógł wiele zrobić. Osobie   takiej możemy tylko asystować w cierpieniu. Wszelkie pocieszanie, wymyślanie, że może przejdzie jest próbą oszukiwania samych siebie. Uspakajaniem własnego lęku. Strachem przed tym, co nadchodzi nieuchronnie.

   Ludzie zostający samemu, którym zmarła najbliższa osoba, dzielą się na doświadczających starty nagle lub powoli. Spotyka się często takie wypowiedzi, że zaznający straty gwałtownie na pewno przeżywają większy szok niż te osoby, które mogły na śmierć żony lub męża się przygotować.  Czy jednak jest to porównanie słuszne? Z jednak bowiem szok nagłej śmierci żony lub męża jest tak wielki , że nawet nie mamy czasu na  uwierzenie, że kogoś już nie ma przy nas.  Dramat nieopisanej pustki. Nagłego osamotnienia. Osoby te czują się przygniecione ciężarem dramatu. Nagłym zawaleniem się ich życia. Miłości i planów. Jest jak niespodziewane trzęsienie ziemi. Jak tsunami, które zmiata wszystko co było dotychczas. Zostają same. Ci, którzy mieli żonę lub męża terminalnie chorych, przeżywają dramat bezradności. Dramat niemożności niesienia pomocy. Pomoc terminalnie chorym polega na czuwaniu, aby podać leki opiatowe, często taką chorą osobę nakarmić, zmienić jej pościel, bieliznę, wezwać karetkę.  A gdy miłość naszego życia zapadnie w błogosławiony dla niej sen, robi się przeraźliwie cicho, pusto, ba – odczuwa się jakiś niewytłumaczalny chłód. To wszystko przygotowuje nas na odejście najbliższej. Na samotność, gdy zostaną już tylko nieme zdjęcia, pamięć i wspomnienia i niestety zostanie obraz osoby wyniszczonej przez chorobę, słabej, dziecinnie bezbronnej i coraz bardziej bezradnej, aż w końcu poddającej się wyrokom losu. Zostanie w nas obraz ostatniego  spaceru, gdy żonę lub męża podtrzymywaliśmy na swym ramieniu. Ostatnich uśmiechów. Ostatniego spojrzenia w oczy. To zostaje osobom powoli tracącym bliskich w wyniku ich nieuleczalnej choroby.

  Danuta zmarła po dwóch latach walki z chorobą.

  Olaf został sam. Przez czas żałoby nie było nawet mowy, aby przełożył obrączkę ślubną na lewą rękę, co oznaczałoby, że jest wolny. Nie dopuszczał myśli do siebie, aby się z kimś związać. Rzucił się wir pracy.
Wypełniał więc pustkę wokół siebie pracując. Wyjeżdżał często do dzieci. Raz do syna innymi razem do córki  w Irlandii. Trzeba było jednak wrócić i wziąć się za organizowanie nowego roku akademickiego w Towarzystwie. Praca pozwalała mu zapomnieć choć na parę godzin o stracie żony, o żałobie. Wieczory jednak były wypełnione ciszą. Telewizor grał jako wypełniacz ciszy. Brakowało mu rozmów. Dzwonił więc do dzieci a one do niego, dzwonił do znajomych. Najgorsze były poranki, gdy się budził. Panowała cisza absolutna. Zrywał się wiec szybko. Szedł wziąć prysznic, po czym szybko robił śniadanie. Włączał telewizor. Po pewnym czasie oswajał się z samotnością. Wszystko robił szybko, tak aby jak najszybciej wyjść z domu.  Za to najgorsze były soboty i niedziele. Nie wiedział co z sobą począć. Często wsiadał w pociąg i jechał do Gdańska dla zabicia czasu. Gdy jesteśmy sami trudno sobie pogratulować, nawet najpyszniej ugotowanego obiadu.  Trudno się do siebie uśmiechać. Nie ma kogo komplementować. Nie ma komu pomagać. Pomóc możemy co najwyżej sami sobie. A gdy się nie chce, to nawet sami sobie już nie umiemy  pomóc i wpadamy w bierność i apatię. Przestaje nam zależeć. Gotujemy zupę na cztery dni, na którą po dwóch dniach  nie możemy patrzeć. Robimy kotlety mielone, które jemy na śniadanie, obiad i kolację i w końcu też mamy dość. Kupujemy więc byle co, jemy byle co. Od czasu do czasu pójdziemy do restauracji lub lepszego baru. Do kawiarni na kawę. Jednak kto chodził do kawiarni sam na kawę ten wie, jak bardzo czuje się człowiek wyalienowany, widząc rozmawiające pary lub śmiejącą się całą grupę znajomych. Próbujemy się oszukać biorąc za sobą książkę lub ciekawe pismo. Jednak nie możemy się skupić na czytaniu i to bynajmniej nie dlatego, że dochodzą  nas odgłosy rozmawiających par, ale dlatego, że sami byśmy chcieli mieć kogoś przy stoliku do kogo można się uśmiechnąć, porozmawiać, opowiedzieć przeczytaną książkę nie w kawiarni, ale w domu lub w czytelni. Myśli o swojej samotności, gdy jesteśmy naprawdę sami, lub jest to samotność  we dwoje, zaprzątają nam głowę, pragniemy bowiem podświadomie, aby być z kimś, z osobą bliską lub tylko z przyjacielem lub przyjaciółką. Umówić się na kawę lub do kina. A  gdy jesteśmy sami, to wszystko staje się dziwnie beznamiętne, niechciane, robione z musu lub przyzwyczajenia. Nawet oglądanie telewizji staje się bezrefleksyjne, telewizor staje się po prostu wypełniaczem ciszy, jakimś substytutem towarzystwa, tylko zupełnie nas nie słuchającym. I w końcu my też nie słuchamy, co mówią w telewizji. Tak mijają dzień za dniem. Chyba, że ktoś się pojawi w naszym życiu, kto nas z tej monotonii spróbuje obudzić. Ale tu szczęście i los jest potrzebny. Być może jest tak, czego sobie nie uświadamiamy,  że na to co może pojawić się za jakiś czas lub kilka lat, pracujemy teraz i w tej chwili.

 W tym czasie Irma zaczęła przyzwyczajać się do bycia samotną. Uczęszczała na zajęcia tańca. Wychodziła do znajomych.  Była sama. Córka pracowała za granicą, więc Irma wyjeżdżała do niej. Teraz wyjazdy osłabły. Podobnie rzecz się miała u Olafa. Wyjeżdżanie do dzieci, które w międzyczasie pracują a my zostajemy sami w domu, pogłębia jeszcze samotność. Na miejscu w domu można przynajmniej gdzieś wyjść. Będąc za granicą skazani jesteśmy na czekanie na dzieci, aż znajdą czas wolny dla nas. Powrót  do domu, nawet pustego, dla niej i dla niego, było odzyskaniem prawa do samostanowienia o sobie. W październiku rozpoczynano zajęcia, znów więc można było skutecznie wypełnić czas wolny zajęciami. Podobnie jak dla Olafa, tak i dla Irmy najgorsze były soboty i niedziele. Wyjeżdżała za znajomymi nad morze. Z każdego jednak wyjazdy wracała do domu, który jest pusty.

   Żałoba po żonie dobiegała końca. Miała różne fazy. Od głębokiego poczucia straty i przygnębienia, po  żal i pretensje do Boga, aż  pogodzenia się z tym. Od rzucenia się w pracę do pisania wierszy. Napisał ich dwanaście, pożegnalnych. Pisał wiersze od dawna. Zamieszczane i drukowane były w Antologii poezji. Wierszami zakończył żałobę. Po pewnym czasie zaczął umawiać  się Irmą na spotkania do kawiarni. Zanim jednak to nastąpiło pisali do siebie maile. Były jak preludium do ich bliższego poznania. Prologiem. Pisali na różne tematy. Pisali o życiu, o spotkaniach, teatrze, sztuce, pogodzie i niepogodzie. On wysyłał jej swoje wiersze. Ona wiersze Gałczyńskiego lub Sztaudyngera. Jednak najważniejszym było czekanie na odpowiedź. I były. Oznaczało to, że są siebie ciekawi, chcą ze sobą rozmawiać. Następnym więc krokiem było umawianie się kawiarni. Tym razem nie w herbaciarni, na kawę i drinka.

  To nie były zwykłe spotkania dobrych znajomych. Koleżanki i kolegi. Przyjaciółki i przyjaciela. Znajomych, przyjaciół możemy mieć w życiu wielu. Nie każdemu jednak mówimy wszystko. Raczej mówimy to, co nie wynika głęboko z naszego serca,  z naszych najskrytszych myśli. Wśród licznych przyjaciół jeden jest tylko taki, który zasługuje na miano naszego powiernika. Taki, któremu  powierzymy nasze tajemnice, troski, lęki, słabości, śmiesznostki bez obawy o ich ujawnienie. Jeszcze podczas żałoby Olaf umawiał się z Irmą do kawiarni.  Mieli swoją ulubioną o znamiennej nazwie „Pod Metaforą”. Naprzeciw niej znajdowała się kwiaciarnia i Olaf kupił  dla Irmy jedną przyozdobioną gerberę. Z początku nie podobały mu się wybrane przez młodą kwiaciarkę gerbery. Był z zawodu ogrodnikiem, więc wiedział, które kwiaty będą stały w wazonie długo, a które zwiędną za dwa dni.  W końcu podeszła do niego właścicielka kwiaciarni i uśmiechając się i wiedząc dla kogo  kupuje kwiatka, wybrała najlepszy, najbardziej dorodny i pięknie go przyozdobiwszy wręczyła go Olafowi życząc miłego popołudnia. Nasze twarze , nasz uśmiech, mowa ciała, gdy im się dobrze przyjrzymy,  zdradzają bowiem nasze emocje.

  Irma czekała przed kawiarnią. Wręczył jej gerberę, czym była mile zaskoczona. Zamówili drinka i kawę. Usiedli w rogu kawiarni, gdzie było najbardziej intymnie i można było odciąć się od kawiarnianego szumu  rozmów. Nie byli jeszcze parą. Czuli jednak podświadomie, że zmierzają ku sobie. To jednak musiało potrwać. Olaf cały czas nosił jeszcze obrączkę ślubną na palcu prawej ręki. Nie był więc gotowy na bliższe znajomości. Irma nigdy w swym życiu, nie próbowała nawet dać znać, że ktoś jej się podoba. Czekała, aż mężczyzna się nią zainteresuje. Tymczasem ich spotkania nosiły coraz bardziej znamiona przyjaźni. Bliskiej przyjaźni, w której patrzy się już czule w swoje oczy. Takiej, w której powierza się swoje tajemnice, chce się spotykać ponownie,  ale jeszcze nie być we dwoje. Stali się swoimi powiernikami. Aby ktoś stał się naszym powiernikiem, trzeba mu bez reszty zaufać. Ale i nasz powiernik, na takie zaufanie musi zapracować: swoją lojalnością, empatią, zrozumieniem, także odwagą bycia krytycznym wobec nas. Przyjaźń to nie jest wypłakiwanie się przy kimś, ani opowiadanie banalnych przygód. To jest powierzanie komuś naszych życiowym rozterek, lęków, radości, ale też słuchanie, co nam przyjazna osoba ma do powiedzenia o nas samych. Nieraz krytycznie, ale ów krytycyzm wynika z bacznej obserwacji nas. Świadczy to o zainteresowaniu nami, nie byciu obojętnym wobec nas, i o tym, jak bardzo przyjacielowi zależy na nas i czuje się za nas odpowiedzialny. Przyjaźń jest formą duchowego ekshibicjonizmu. Obnażeniem samych siebie.  Ale taka forma otwarcie na drugą osobę nigdy by nie mogła zaistnieć, gdyby nasza przyjaciółka, nasz przyjaciel, nie wzbudził w nas zaufania i my w nim. A to trwa nieraz bardzo długo. Przyjaźnie nie powstają na zawołanie.  Trzeba czasu, aby poznać drugą osobę,  utwierdzenia w przekonaniu, że można jej zaufać bez reszty. 

  Zbliżanie się Irmy i Olafa było powolne. To nie miało nic  z „teorii wielkiego podrywu”. To  jak szybko się rozpala, tak szybko gaśnie.  Poznawanie się Irmy i Olafa, zbliżanie ku sobie, przypominało wzrastanie pnącej róży i powojnika, które zasadził ogrodnik, aby obrosły piękną pergolę. Owe pnącza dając odrosty wędrują po kratkach pergoli, będąc coraz bliżej siebie. Jednak to trwa. Proces to powolny. I tylko ogrodnik patrzy jak owe pnącza zmierzają ku sobie. Jak bardzo rozrastają się i wkrótce połączą. Oplotą jak para kochanków wieczorową porą. Piękni w swym złączeniu. Ona nie przestaje być różą a on  powojnikiem, ale żyją razem. I w tym złączeniu stanowią jedno narośle parkowej pergoli. Przechodzący pod nią spacerowicze w letni  wieczór, zwracają już tylko uwagę na piękno zwisających  pnączy. Zbliżając się do siebie i w końcu łącząc, przenikamy jedno drugie, zarazem będąc i różą i powojnikiem, zapuszczamy pędy, oplatając się wzajemnie miłością.

  Nadchodziła wiosna. Olaf zakończył pisanie cyklu wierszy poświęconych Danucie. Początkowo nosiły tytuł „Treny”. Tyle tylko, że z trenami nie miały nic wspólnego, poza tym, że były żałobne. Nazwał je w końcu „Pożegnanie”. Po uczczeniu rocznicy jej odejścia, zaczęło się w nim coś zmieniać. Poczuł, że cyklem wierszy zamknął okres żałoby. Na dworze widać było zbliżająca się wiosnę. Poczuł, że i w nim zaczyna zakwitać. Poeta napisał:

                                                        „Wiosna przychodzi – nie pyta czy można…”

 Coraz częściej zaczął myśleć o Irmie, choć na swej drodze spotykał różne kobiety. Wyraźnie jednak jego serce kierowało się w stronę Irmy. Przyszedł czas, że przełożył obrączkę na lewą dłoń.  Zaczęli spotykać się częściej w tej samej kawiarni i coraz częściej witał ją wręczając kwiaty. Pojedynczy lub małą wiązankę. Lubił wręczać jej wiązanki małych kwiatów lub jedną czerwoną gerberę. Uważał że mały kwiat, mała wiązanka budują intymność między nim a Irmą. Są jak żywe perełki. Bukiecik fiołków lub konwalii postawiony w małym wazoniku w pokoju na komodzie lub sekretarzyku intensywnie pachnie, ale gdy jakiś niespodziewany gość, który do nas zawita, pyta się nas skąd ten piękny zapach i intensywnie szuka owego małego bukieciku, zgoła niepozornego, za to jak wielce dla osoby nim obdarzonej ważnego. Na  kolejne spotkanie ubrał się w niebieską marynarkę i niebieskawą koszulę. Irma  ubrana w granatową spódnicę,  kolorową, jedwabną  bluzkę i srebrną biżuterię wyglądała pięknie. Zaczęli rozmawiać ze sobą patrząc sobie bez przerwy w oczy. Ale to już były inne rozmowy. Nie były o ich życiu, nie były wspomnieniami. Były intymne. Z początku, szczególnie jemu, towarzyszyła nieśmiałość. Po raz pierwszy spletli swoje dłonie. Jego lewa dłoń delikatnie dotykała dłoni Irmy. Zauważyła od razu na niej obrączkę. To był znak. Był gotowy na nową znajomość. Na poznanie nowej kobiety. Na poznanie Irmy, bo wszystkie jego myśli, skupiały się na niej. Drink dodał mu odwagi. Uśmiechając się do niej powiedział:

- Pięknie wyglądasz. Masz śliczne niebieskie oczy. Lubię w nie patrzeć.

Uśmiechnęła się do niego odpowiadając

- W tej marynarce ci do twarzy.

- Podziękował z za komplement. Ale nic nie przebije koloru twoich oczu, odpowiedział.

 - Poczuł, że nabiera pewności siebie.

 - Masz śliczne kolczyki. Podoba mi się srebro. Podoba mi się dyskretna biżuteria u kobiet. Tak jak u Ciebie. Bardziej przykuwają moją uwagę. Wbrew pozorom nie duża, ale właśnie mała, dyskretna, bardziej mnie zaciekawia. Podobnie jak perła u dziewczyny z obrazu Vermeera.

Nie sądził, że przywołując holenderskiego mistrza przekieruje dyskusję na inny temat.

 - Lubię Vermeera odrzekła.

 - A ty?

 - Nawet bardzo lubię. Uważam go nawet za większego mistrza od Leonarda.

 - Czemu tak sądzisz? Zapytała.

 - Mona Liza nie jest piękną kobietą .

 - Za to jest zagadkowa, tajemnicza, interesująca. Odpowiedziała.

 - Ty też odrzekł. Uśmiechnął się do niej i cicho powiedział. Jesteś bardzo interesująca.

 -  Uśmiech Giocondy wędruje za nami. Gdy patrzymy jej w oczy uśmiecha się. Gdy patrzymy na jej usta,       uśmiech znika. A twój uśmiech zmierza za mną, gdy patrzę na ciebie, w myślach, w powidokach.

 - Mówisz jak poeta. Nie na marne piszesz wiersze. Lubię je czytać.

 - Porównujesz mnie z Giocondą, a przecież dla ciebie to nie jest piękna kobieta?

Spojrzał na jej śmiejące się oczy, uśmiech na ustach i dołki w policzkach. Zaczął pieścić jej dłoń. Poczuł, że to pytanie nie jest zadane przypadkowo. Jest figlarne. Irma chciała jego odpowiedzi o niej, a nie z historii sztuki.

  - Chciał odpowiedzieć - kochanie, ale jeszcze powstrzymał się choć czuł, wiedział, serce i rozum podpowiadały mu, że zakochał się Irmie.

 - Mowa jest tylko o uśmiechu. I chciałby zakończyć to zdanie mówiąc – kochanie. Ty jesteś piękna. Podobasz mi się. Porównań szukałbym raczej u Renoira i jego obrazach kobiet w kapeluszach. A lubisz kapelusze. Prawda.

- Była wyraźnie zadowolona. Uwielbiam impresjonistów, Byłam na wystawie obrazów impresjonistów w Paryżu. Teraz dopiero rozwinęła się dyskusja. Powoli sączyli drinki. I przechodzili z tematu na temat. Od malarzy do literatury, aż do seksu. Nie mieli w tym już żadnych ograniczeń. Nie było takich tematów, na które nie mogli by rozmawiać. Ograniczał ich jedynie czas. Za oknem z wolna zaczęło się ściemniać. Kawiarnia opustoszała. Byli tylko we dwoje. Nic więc nie stało na przeszkodzie, nie narazili by się na żadne komentarze, gdyby się teraz pocałowali. Ale oni szukali atmosfery intymności, bycia sam na sam, aby nawet ściany kawiarni na nich nie patrzyły. Gdzie mógłby ktoś wejść i przeszkodzić im w tym nabożeństwie miłości, jakim jest pocałunek, zbliżenie dwojga ust, przymknięcie oczu a otworzenie serc. Chwila w której poza nimi nie istnieje nic wokół, są tylko dla siebie a wszystko poza nimi nie istnieje. Umówili się za tydzień na spotkanie w tej samej kawiarni. Patrząc sobie w oczy i uznając, że czas  zakończyć spotkanie. Szczęśliwi i rozpromienieni tak, że nawet młoda ekspedientka uśmiechnęła się do nich, opuścili lokal. Na niedalekim przystanku autobusowym przytulili się do siebie, pocałowali w policzki i każde z nich pojechało do swojego domu. Długo patrzyli siebie na przez okna autobusu. Wieczorem dzwonił do niej. Czas od spotkania do spotkania zaczął się wydłużać. Byli siebie coraz bardziej spragnieni. Zaczęli umawiać się na spacer też przed południem. Wiedzieli, Że zrodziło się w nich uczucie, ale bali się je nazwać wprost, po imieniu. Jakby byli zaskoczeni, że z przyjaźni zrodziła się w nich miłość.

  Na spacerze Irma powiedziała, że chciałaby zaprosić na spotkanie w jej domu swoich znajomych. Dla Olafa było to zaskakujące, ale nie ujawnił swojego zdziwienia. Uznał, że to dobry pomysł. Poczuł jednak zazdrość. Chciał, marzył o tym, aby być tym pierwszym Irmy. Tymczasem… Jednak, gdy weszli do herbaciarni i zaczęli swobodnie rozmawiać i żartować, zrozumiał, że chce, aby poczuł się trochę zazdrosny o nią. I tak się stało. Spytał dyskretnie Irmę, kiedy owo spotkanie miałoby się odbyć, zaznaczając, że chciałby na nie przyjść jako pierwszy. Uśmiechnęła się i powiedziała „nic bez ciebie nie zrobię”, co brzmiało, że Olaf stał się dla niej najważniejszy. Teraz już tylko żartowali. Wychodząc przytuliła się do niego i cicho mu powiedziała – tylko pamiętaj, że ja lubię być przytulana. Nie wiedziała jednak, jak bardzo trafiła w jego oczekiwania. On też lubił przytulać i być przytulanym. Uważał to za credo bliskości. Bez przytulania, bez dotyku nie ma udanego związku, nie ma intymności i erotyzmu. A jemu tego brakowało od kilku lat.

 Wspomniał o tym w swoim wierszu „Dotyk”.
 

„…Pragniemy czuć zapach perfum
Wzięcia kochanej  w ramiona
Muskania twarzy włosami
Bo dotyk jest najważniejszy
Dotyk to uczuć lustro
Dotyk oznacza bliskość”

  Wiedzieli oboje, że rozpaliła się w nich miłość. Zdawali sobie sprawę, że angażują się emocjonalnie i uczuciowo. Oboje jednak czekali, jakby na kropkę nad „I”, albo na stempel potwierdzający ważność tego, co się w nich działo. A przecież nikt za nich  owej kropki nie postawi , ani nie postawi stempla. Sami muszą to czuć, sami podjąć decyzję. Wkrótce pojechali z wycieczką do innego miasta na operę Maurica Ravela „Godzina hiszpańska”. Siedzieli przy sobie w autokarze i operze. Zapatrzeni w siebie i akcję dziejącą się na scenie. Wkrótce Irma zaprosiła go do siebie na podwieczorek. Podwieczorek, który stał się preludium do bycia razem. Nie zważają co mówią inni. Nie zważają na plotki i wścibskie uwagi. U przyjaciół odnajdują słowa poparcia. Bycie razem jest najlepszym lekarstwem na samotność.

Koniec

Ziemowit Szafran 

Przemijanie

Leżeliśmy w ogrodzie
Zrywaliśmy słodkie winogrona
Spijaliśmy nektar młodości

Wróżyliśmy ze studni
I ze studni piliśmy
A spragnieni byliśmy siebie

Studnia dzisiaj wyschnięta
Zarośnięta chaszczami i bluszczem
Raj młodości obrócił się w niwecz

Próżno szukam maciejek i floksów
Zniknął zapach lewkonii
Nie odnajdę już kęp lawendowych

Kwiatów całe naręcza
Niosę teraz do miejsca
Gdzie nikt już nie pragnie

Ziemowit Szafran
Żyrardów

03.07.2022 r

 

 Moja mała ojczyzna

Na  mazowieckich równinach
Nad meandrami Pisi
Szukam  z wiatrem lnu i minionych dni
Szumią wierzby smętną nutą wspomnień
Dwóch wiosen niepamiętnych
Sierpniowych powrotów do ogrodu marzeń
Opowieści z dymkiem pod leszczyną
Odurzenia narkotykiem kwiatów
Tańca pszczół nad sagankiem konfitur
Nie zatarły pamięci mgły Odry
Zieleń wyspy za horyzontem
Ściany turni ani morza otchłań
Powracając odnajduję wyblakłe ślady
Szukam w wierszach minionego czasu
Mojej małej ojczyzny
Przywołując pamięć z niepamięci

Ziemowit Szafran

Słupsk 04.11.2023 r.


Najważniejsze

Mówią tamta pierwsza
Ta druga
Czy to jest ważne
Czy jest istotny 
Ciąg liczb miłości
Na co i po co
Czy mogłem patrzeć  w nieruchome zdjęcie
Patrzę dziś w oczy jak lnu błękit
I to jest pierwsze
Najważniejsze
Znów wiosna we mnie
Choć malkontenci widzą jesień
Patrząc na moje srebrem ozdobione włosy
A może w sercu mi zazdroszczą
W jesieni życia znalezienia wiosny


Ziemowit Szafran
06.07.2024
Dungarvan Irlandia




 

środa, 3 lipca 2024

Co masz zrobić jutro, zrób jutro.

 Lato. Pora więc na odpoczynek, wyjazdy, a może zaszycie w ogrodzie na "wczasach pod gruszą" na wsi i tam wśród kwitnących kwiatów, dojrzewających owoców, przy śpiewie ptaków i akompaniamencie owadów, spędzić wolny wakacyjny czas. O górach lub morzu nie wspomnę, bo wydaje mi się, że przyjemność z bycia tam to "oczywista oczywistość". Trzeba dać sobie czas na nie zaprzątanie głowy, że coś muszę zrobić,  a wręcz przeciwnie, zwolnić się od tego przymusu. Musieć - nie oznacza bowiem nic więcej  jak przymus, zmuszanie się do czegoś, czego akurat nie chcemy. A wiadomo, że nie lubimy wszelkiego przymusu. To tak jakby poeta lub pisarz zmuszał się do napisania czegoś na co kompletnie nie ma pomysłu ani chęci. Pół biedy jak nic nie zapisze. Gorzej jak coś próbuje pisać, ale wie, że jest to efekt wewnętrznego przymusu, nie pochodzi z weny,  z natchnienia, z potrzeby natychmiastowego zapisania.  Gdy tego brak, a jest tylko przymus, wtedy kartka za kartką lecą do kosza, bo to co jest na nich napisane, jest po prostu złe, bez polotu, głębi. Bywa, że w ogóle nie są zapisane. Po co więc nam, przynajmniej na czas wakacji, ów imperatyw, nakaz bezwarunkowy, że nawet gdy mi się nie chce, to zachcieć mi się musi, aby posprzątać, zrobić pranie, malowanie i dziesiątki różnych czynności, których wcale nie musimy robić natychmiast, aby jutro mieć święty spokój. Czy jednak ów  spokój będziemy mieli? Jeżeli ciągle będziemy szukać co można poprawić, uporządkować, wyprać, to i na dzień następny go nie zaznamy, bo zawsze znajdziemy jakąś pracę, zajęcie. I choć będziemy wzdychać, że znów coś jest do roboty, to i tak się tej pracy podejmiemy nie bacząc, że tracimy bezpowrotnie czas, chwile bycia sam na sam z żoną, mężem, partnerką , partnerem, albo samemu. Chwile gdy zostawimy ów balast porządków, a w tym czasie wyjdziemy na spacer, kina lub kawiarni są dla nas. Przykładów wcale nie trzeba szukać daleko.  Moja bardzo dobra znajoma kupiła do nowego mieszkania nowe meble. Zostawiła je nierozpakowane i niezłożone. W zamian sama się spakowała i pojechała na miesiąc do Paryża. Czy coś straciła? Nic. Przyjechała owszem do zastawionego meblami mieszkania, ale zadowolona, pełna energii, chęci działania, pełna pomysłu jak je ustawić. Mąż jej też nie podjął się ich ustawiania, jako że bez żony panowie raczej mebli nie ustawiajmy, grozi nam bowiem natychmiastowe ich przestawianie. Zatem mąż przeczekał spokojnie w jednym z pokojów do powrotu żony. Można? Można! Ja też wychodzę z założenia, że czego mi się nie chce lub mogę przełożyć na jutro, bo nie wymaga pilnej pracy, robię w dzień następny, a bywa, że w ogóle zaniecham. To jest moje mieszkanie, moje cztery kąty. Jestem wolny i robię w nim co chcę i kiedy chcę. Nieraz odnoszę wrażenie, że niektórzy muszą cały czas do późna wieczór, coś w domu robić, jakby za drzwiami stała  perfekcyjna pani domu, miała założone białe rękawiczki i zaraz weszła i sprawdziła, gdzie jest kurz, źle ułożona bielizna w szafkach lub źle zawieszone na wieszakach koszule. Dajmy sobie na luz, znajdźmy chwilę odprężenia i wytchnienia.  Nikt za naszymi drzwiami nie stoi. Nikt nam nie wejdzie. A gdy zapuka do drzwi wścibska sąsiadka, zawsze możemy powiedzieć - źle się czujemy. Chyba złapałam-załapałem jakąś infekcję. Wierzcie, to robi dziś na niechcianych gościach piorunujące wrażenie. Nie dajmy się więc zwariować z robieniem porządków, prasowaniem, praniem itd. Dajmy sobie chwilę wolności. Chwilę lenistwa. Ono też jest potrzebne. Być może o owe chwile lenistwa upomina się sam nasz organizm, czego nie zauważamy. Naprawdę to co można zrobić jutro nie ucieknie. Zróbmy jutro. A jak zrobimy pojutrze, to świat się od tego nie zawali. Kochajmy siebie. Wykorzystajmy czas wakacji, wolną chwilę od pracy wykorzystujmy dla siebie. Wypoczynek, wrażenia z wyjazdu dadzą nam więcej satysfakcji niż natychmiast złożone nowe meble. Szanujmy się. Wykorzystujmy czas wolny. Życzę miłych wrażeń z wakacji.
Ziemowit Szafran
Irlandia
Dungravan
03.07.2024 r.

sobota, 22 czerwca 2024

Drożdże

Drożdże są to odmiany i szczepy hodowlane grzybów. Drożdże od tysięcy lat wykorzystywane są do wypieku chleba i ciast oraz wytwarzania alkoholu. Nie będę tutaj dociekał czy to rośliny, zwierzęta czy coś zupełnie spoza systematyki zwierząt i roślin. Aby jednak powstał chleb, ciasto czy piwo musimy użyć drożdży jako zaczynu. Inaczej żadne ciasto ani chleb nam nie urosną. Zostawmy jednak sprawę drożdży i wypieku chleba i przejdźmy do spraw związanych z naszym życiem a konkretnie, zaistnienia pewnych pomysłów jako owych drożdży i wcielania ich jako zaczynu. Otóż często  jest tak, że muszą zaistnieć pewne okoliczności (spotkanie, rozmowa), gdy ktoś powie nam, że coś można zrobić, albo że coś o czym zupełnie nie wiemy  już dość dawno istnieje. Cała niewdzięczność polega na tym, że gdy o czymś się dowiemy i wcielimy w życie, to zapominamy o tych, którzy stali się zaczynem przedsięwzięcia. Byli owymi drożdżami. Są zapominani, niewidoczni jak drożdże w cieście i  chlebie,  a bez których nic by nie powstało.

środa, 12 czerwca 2024

Kawa i filiżanka dobrana para



Kawę uwielbiam. Jej zapach, smak, kolor. Picie kawy, to dla dla mnie rytuał, wręcz celebra. Krótka, trwająca do pół godziny, celebracja smaku. Dlaczego tylko półgodziny? Dla mnie kawa musi być gorąca. Zimna nie ma tak intensywnego smaku i zapachu. Jakby ów zapach ulotnił się jak dżinn z lampy Aladyna pod sufit pokoju, lub błądzi wśród kawiarnianych stolików. Picie kawy to celebracja smaku pobudzająca wszystkie  zmysły. Nie tylko  smaku, ale i węchu, wzroku, dotyku i słuchu. Dlaczego słuchu spyta malkontent. Ciche mieszanie czarnego napoju łyżeczką, delikatne kładzenie jej na porcelanowym spodeczku i delikatne smakowanie i picie angażuje wszystkie zmysły i nie tylko. Pobudza  witalność, otwierając duszę na twórcze myśli. To napój znakomicie sprawdzający się w towarzystwie. Pobudzający zmysły, fantazję i wenę twórczą. Nie muszę specjalnie udowadniać, że zamieszczając ten wpis, piję "małą czarną" - obowiązkowo w filiżance. Tylko w niej a nie w czymś innym. O ile lepiej wygląda kawa podana w porcelanowej filiżance. Bardziej wytwornie, elegancko, zwieńczona  pianką  koloru ecru. Bez kawy nie mogli obyć się  poeci i pisarze. Czarny napój przywracał im siły twórcze, rozganiał chandry i spleen. Ale kawa nie powinna być pita w kubku.   Jest wtedy jak kobieta w złej, niegustownej sukni. Lekkość i elegancję filiżanki pięknie opisuje Marcel Proust "W poszukiwaniu straconego czasu", który pił z niej nawet napar z kwiatu lipowego. Pijmy kawę  w pięknych filiżankach. Odwdzięczy się nam nie w dwójnasób, ale kilkakroć więcej. 

środa, 5 czerwca 2024

W słońcu dawnych dni

 Hermann Hesse znany jest czytelnikom przede wszystkim jako autor powieści "Wilk stepowy". Ostatnio w witrynach księgarskich pojawiły się opowiadania tegoż autora, noblisty z 1946 roku. Ukazały się dwa zbiory jego opowiadań: "Najsłynniejsze opowiadania" i "Najpiękniejsze  opowiadania". Sięgnąłem po pierwszy zbiór opowiadań. Pierwsze spostrzeżenie po przeczytaniu kilku opowiadań mam takie, że warto sięgać po literaturę z ubiegłego wieku. Szczególnie dziś, gdy w zalewie nowo wydanych  książek, nie wiemy czy bierzemy do ręki zwykłe czytadło, czy też dzieło naprawdę warte przeczytania, które pobudzi nas do refleksji. Opowiadania Hessego właśnie takie są, ale co najważniejsze, są głęboko humanistyczne i pełne empatii, co w dobie odhumanizowania idei, które przyniósł wiek XX - (faszyzm, nazizm, komunizm) jest warte uznania, jako że pisarz tworzył właśnie w pierwszej połowie wieku XX a więc w czasie największych totalitaryzmów niosących w konsekwencji dwie wojny światowe.

Przejdę do opowiadania "W słońcu dawnych dni". Kilku bezdomnych Hurlin, Heller, Holdria, Finkenbein spotyka się w gospodzie przerobionej na przytułek dla samotnych i bezdomnych. Nie jakiś dzisiejszy Dom Opieki Społecznej, czy Dom Pogodnej Starości, ale przytułek dla wykluczonych ze społeczeństwa i zmarginalizowanych. Łączy ich niedola i samotność. Dzielą wzajemne konflikty, prawione jeden drugiemu złośliwości, które doprowadzają do podziałów i tworzenia stronnictw. A czy i dziś, w Domach Pomocy Społecznej nie jest podobnie. Czasy się zmieniają, ludzie się nie zamieniają, ich wady i przywary są zawsze podobne na przestrzeni wieków. Jedno jest ważne w opowiadaniu Hermanna Hessego. Otóż największe nawet waśnie i kłótnie nie powodują kompletnego  rozpadu tej mini-społeczności. Wręcz przeciwnie. Mimo konfliktów są razem, aż któryś z kolei opuści ich na zawsze. Nie ważne dla nich stają się wygody, urządzenie przytułku, ale bycie razem. Choć rodzi to nieporozumienia, złośliwości i konflikty. Ważne, że mają się do kogo odezwać, z kim  porozmawiać, wyżalić a nawet pokłócić.
Polecam "Najsłynniejsze opowiadania" Hermanna Hesse. Opowiadania napisane 100 lat temu a jak bardzo aktualne, głęboko ludzkie i pełne empatii.
Ziemowit Szafran

niedziela, 28 kwietnia 2024

Drogi S.

 List ten napisałem po przeczytaniu powieści Pawła Huelle - listu do Bohumila Hrabala "Mercedes-Benz". Przygoda, którą opisuję jest autentyczna. I podobnie jak u autora powieści "Mercedes-Benz"  zabawna, choć dziejąca się w smutnych czasach PRL-u.



Drogi S.

Rozpoczynał się czerwiec. Sam dobrze wiesz, że to miesiąc dla tych co choć trochę przykładali się do nauki, aby mieć przynajmniej państwową tróję na cenzurze, więc pierwszego czerwca kończyli naukę, jakby nie patrzeć w Dzień Dziecka, choć dziećmi już nie byli. Chociaż chodziło się do szkoły, to ostatnie lekcje  były i niebyły zarazem, a przeznaczone raczej dla tych, którzy zawsze się uczyli, ale nigdy nic nie umieli, a więc, aby nie musieli sobie przypominać ponownie przez następny rok trygonometrii i rachunku różniczkowego nauczyciele wyciągali ich „za uszy”, byle tylko przeszli do następnej klasy. Chyba, że ktoś naprawdę się uparł, wtedy niestety zostawał na drugi rok. Reszta zaczynała pakować się na kilkudniową szkolną wycieczkę. Nie inaczej i ja. Spakowałem swój plecak po same sznurki, bo wtedy nie było jeszcze, zapewne dobrze pamiętasz drogi S. plecaków z zamkami błyskawicznymi, ale wiązane były grubym sznurem i zamykane paseczkiem ze sprzączką przymocowaną do klapki i korpusu plecaka. Z zapakowanym "po uszy" plecakiem gotów byłem do podróży. Nigdy jednak nie zmieściłbym takiej ilości rzeczy, gdyby nie moja mama, która była mistrzynią prania, prasowania, składania wszystkiego w kostkę i pakowania. Wyruszyłem więc z domu, choć mój drogi S. jeszcze dobę temu nie było to takie oczywiste, jako że zamknęli mnie na SB jako szpiega, wywrotowca, działającego na szkodę socjalistycznej ojczyzny, a głównym narzędziem  wywrotowej działalności miał okazać się aparat fotograficzny NRD-owskiej marki „Certo” i mój pies owczarek nizinny polski.  Podejrzenie psa miało oczywiście swój sens, wszak pies zawsze może coś zwęszyć, nie to co kot, bo ten nawet jak zwęszy, to nic nie powie, co najwyżej zamiauczy.  Natomiast aparat był mały, który łatwo mieścił się w dłoni jednej ręki, co wzbudziło podejrzenia szeregowego z pobliskiej jednostki wojskowej,  który widocznie nie wykazał się dotychczas niczym szczególnym, więc i nie miał odznaki wzorowego żołnierza.  Gdy zauważył mnie pstrykającego zdjęcia mojemu psiakowi, szybko zameldował na wartowni, bo przecież wróg nie śpi i może w każdej chwili podstępnie zdobyć tajne informacje, a ów aparat wydawał się szeregowemu - wypisz-wymaluj - taki sam, jakim dysponował super agent J-23  Hans Kloss, robiący zdjęcia poligonów wroga dla bratniej Armii Czerwonej. Ta sama armia, o czym doskonale wiesz, w ramach braterskiej pomocy i przyjaźni okupowała Polskę przez następne 50-lat po wojnie. Szeregowy zameldował, że młody człowiek robi zdjęcia jednostce wojskowej, pod pozorem fotografowania psa i zapewne robi szpiegowskie zdjęcia - gdy więc ów gorliwy żołnierz doprowadził mnie do wartowni, wyszedł jej dowódca, nieco znudzony i rozespany, wziął ode mnie kasetkę z negatywem, zapytał gdzie mieszkam, a ja akurat nie miałem  przy sobie dokumentów, co od razu wzbudziło podejrzenia szeregowego, że ma na pewno do czynienia ze szpiegiem, a co w ogóle nie zdziwiło oficera, który kazał spisać adres zamieszkania i puścił mnie do domu. Teraz dopiero, mój drogi S. zaczęła się prawdziwa heca, istny czeski film, jako że Czesi są mistrzami dobrych komedii, żeby więc było jak w czeskim filmie - zabawnie, groźnie i absurdalnie - akcja zaczęła się gdy dochodziłem już do domu, a mój kudłaty owczarek poznaczył już wszystkie psie tropy, nie omieszkał przed tym kilkoma kropelkami oznaczyć wartowni, zatem nie pozostało mi nic innego jak wracać, żeby dokończyć ostatnie pakunki na wycieczkę. Myślami byłem już w Krakowie i Zakopanem, gdy przed chodnik zajechał wojskowy gazik, z którego wyskoczyło dwóch żołnierzy, kazali mi zawracać na wartownię, przy czym mój drogi S. pies nie musiał zawracać. Poprosiłem wartowników o chwilę czasu, abym mógł mojego pupila odstawić do domu i zaraz po tym zbiegłem schodami pędem  tak, że nawet matka nie zdążyła się dokładnie dowiedzieć gdzie pędzę. Wsiadłem do owego gazika, gdzie pod obstawą zabrano mnie na wartownię, gdzie znudzony jednak całym przedstawieniem oficer kazał mnie wpakować z powrotem do gazika i zawieźć na ul. Piotra Skargi, gdzie mieściła się komenda WSW. Na komendzie WSW popatrzyli na mnie z pobłażaniem, jako że młokosem, który nie odbył jeszcze służby wojskowej się nie zajmowali, tylko żołnierzami, takimi jak starszy szeregowy Kopytko, który żadną miarą i na żadną komendę nie mógł odpowiedzieć. Starał się zachowywać mimo wszystko  pozycję zasadniczą, co biedakowi udawało się tylko na chwilę , po czym znów przechodził do pozycji spocznij na krzesło. Starszego szeregowego drzemiącego na ławce w cieniu platanów na szczecińskich Jasnych Błoniach znalazł patrol WSW. Odstawili do dyspozycji sierżanta, który powiedział ”teraz Kopytko umyją ci te śmierdzące „jabolem” kopyta i dojdziesz do siebie”. Spojrzał następnie na mnie i krzyknął „a wy czego tu” i po wyjaśnieniu o co chodzi, popatrzył z politowaniem, jakby chciał odesłać mnie do mamy. Kazał odwieźć mnie do SB na Małopolską. Po paru minutach przejazdu przez szczecińskie ronda, aleja Wyzwolenia była nieczynna z powodu jakiegoś remontu, więc wieziono mnie ulicą Wojska Polskiego, następnie przez plac Zgody. Ów plac w centrum Szczecina nie wiedzieć czemu nazwany został placem Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, co już w samym założeniu było nieprawdą.
 W końcu dowieziono mnie do ponurego gmaszyska SB przy ul. Małopolskiej. Szedłem z jakimś aparatczykiem. W końcu po paru minutach znalazłem się w widnej sali oficera dyżurnego, gdzie pełno było aparatury łączeniowej, czy podsłuchowej – tego się mój drogi S. nie dowiedziałem. Jednak wbrew moim obawom oficer nie był zbyt moją osobą zainteresowany, kazał mi usiąść i czekać i wcale mną się nie zajmował, tylko dzwonił i przyjmował telefony bez przerwy. Wszystko to nie  wyglądało  na siedzibę SB, ale centralę międzymiastową, która łączyła rozmowę błyskawiczną Szczecin - Przemyśl w 15 minut, co wtedy wydawało się równe prędkości światła, a co dziś doprowadza nas do szewskiej pasji, gdy  choć na chwilę jest  awaria serwera operatora sieci telefonów komórkowych. Tak więc siedziałem i przyglądałem się z coraz większym zaciekawieniem pracy oficera tak, że w pewnej chwili gotów byłem podejść i zapytać, czy można popatrzeć, a czego nie zrobiłem, bo dopiero wtedy mógłbym ściągnąć na siebie podejrzenie o szpiegowanie, tym razem samej siedziby SB, gdzie wszelkie grzechy zawinione i niezawinione wycisnęliby ze mnie  chłopcy piętro niżej. Spowiedź w konfesjonale wydawała się przy tym niewinną pieszczotą, głaskaniem, słodkim przebaczeniem. Siedząc i będąc przerażony zupełnie zapomniałem o mojej matce, która po moim wybiegnięciu z domu wcale nie przeszła do porządku dziennego, ale zaczęła działać i zarzuciwszy na siebie nową sukienkę, kobiety nawet wychodząc do kiosku zmieniają ubiór i poprawiają makijaż, zeszła na pierwsze piętro budynku w którym mieszkaliśmy.  Mieszkał w nim pewien pan, którego nazywaliśmy milicjantem, a który pracował na SB, więc ów sąsiad prawdopodobnie interweniował,  o czym ja zupełnie nie wiedziałem. Coraz bardziej byłem zdenerwowany, bo czas o dziwo, wcale nie biegł szybko, wręcz przeciwnie miałem wrażenie  że się cofa,  bo wszystko się dłużyło niemiłosiernie a oficer dyżurny jakby mnie w ogóle nie zauważał. Miałem wrażenie, że mógłbym spokojnie wyjść i byłby mnie nie zauważył, co oczywiście było ułudą i absurdem, jako że z tej instytucji nigdy samemu się nie wychodziło. Tymczasem  oficer dyżurny, któremu też się dłużyło, odebrał telefon, który postawił go prawie na baczność, wyrywając z monotonii niedzielnego dyżuru. Przed sobą  miał tylko mnie, jako jakiegoś nieokrzesanego młokosa. Znudzony był śmiertelnie, aż wyrwał go nagle z tej monotonii telefon. Patrzył na mnie, a ja byłem już pewny, że tym razem zabiorą mnie gdzieś na przesłuchanie, jednak nic z tych rzeczy, oficer bowiem odezwał się do mnie, co było dla mnie wyrwaniem jak z głębokiej ciszy w czytelni biblioteki. Zerwałem się z krzesła a tenże zaczął mnie pytać jak to się stało, że się tu znalazłem, co było o tyle zdumiewające, że byłem święcie przekonany, że przecież wiadomo z jakiego powodu, ale wtedy jeszcze mój drogi S. nie wiedziałem o tym, że można się tam znaleźć zupełnie bez niczego. Rozpocząłem dokładną relację po kolei, i chronologicznie. W miarę moich opowieści oficer miał coraz większe dołki w policzkach, co oznaczało tylko jedno, że nieźle się bawi, przerwał więc  moje wywody, które brzmiały jakbym usprawiedliwiał się z nieodrobionych lekcji przed nauczycielem. Gotowy na wszystko usłyszałem,  abym zbierał się do domu, a po wycieczce szkolnej stawił się w biurze SB na przeszkoleniu. Oficer rozbawiony „aferą” wypuścił mnie na wolność. Nie myśl jednak mój drogi S. że to koniec. Gdy  na drugi dzień, stawiłem się z plecakiem na ramionach w szkole, przywitał mnie dyrektor technikum, zwany przez nas „Pingwinem”, jako że był otyły i miał krótkie nogi, więc  gromkim śmiechem he, he  i powiedzonkiem, a ty Ziemowit pamiętaj, że nie tylko karabin sam strzela raz do roku, ale i aparat fotograficzny sam robi zdjęcia raz do roku, co było aluzją do mego pobytu na SB i nieostrożnego robienia zdjęć. Powiedział abym na przyszłość uważał, bo nie zawsze SB-kiem jest sąsiad. Widzisz więc drogi S. że dzisiejsza inwigilacja „wujka Google” nie jest niczym nowym, bowiem wtedy też informacje rozchodziły się lotem błyskawicy. Wkrótce jednak komentarze prześmiewców i kumpli poklepujących mnie po ramieniu przerwał widok nadjeżdżającego nowego autokaru jugosłowiańskiej marki T.A.M. Podczas gdy my przyjmowaliśmy zakłady, czy pojedziemy Jelczem czy Autosanem, zalśnił  nowy autokar, który rozwiał wszystkie rozmowy o mnie. Wszyscy zaniemówili widząc to cacko. Tak więc wyjechaliśmy na wycieczkę  autokarem, jakbyśmy przyjechali zza „żelaznej kurtyny”, nie mieliśmy bowiem pojęcia, jakie tam jeżdżą autokary! Zabierając się z wycieczką powinienem być wdzięczny sąsiadowi, który ku mojej niewiedzy zadzwonił do owego oficera, jestem wdzięczny mojej mamie za interwencję, że w końcu  pojechałem na tę wycieczkę, na której jak wiesz z moich opowieści, poznałem  Krystynę, która w dwa lata później została moją żoną. Na wesele jednak oficerów nie zaprosiłem i myślę że szkoda, bo list mój mógłby być jeszcze dłuższy o relacje jak się bawili i jaki trunek najbardziej przypadł im do gustu.

Tak więc przesyłam Ci ten list. List może i zwariowany, ale na miarę czasów, które przeżyliśmy.
Twój przyjaciel Ziemek

 

Ziemowit Szafran

sobota, 27 kwietnia 2024

Jak napisać wiersz

 Piszę wiersze. Nieraz pytają się mnie znajomi, przyjaciele w jaki sposób piszę, ile czasu i jak to wygląda. Wygląda to trochę na uchylenie tajemnicy warsztatu poetyckiego. Warsztat bowiem umiejętność kreatywnego pisania, wzbudzania zainteresowania wierszem, wywoływanie emocji, tworzenie metafor, bawienie się słowem i tworzenie neologizmów. Wiersze pisałem już za młodych lat. Wiadomo jednak, że to okres w naszym życiu, w którym chcemy zmieniać zastaną rzeczywistość, generalnie jesteśmy przeciw wszelkim status quo. Zatem i wiersze są buntownicze i przeciw czemuś. Gdy jednak przyglądniemy się owym wierszom z młodych lat, to wykazują brak warsztatu, naiwność, nieraz nawet infantylność tematyki. Lepiej zatem czytać poezję i nie tylko. Czytanie poprawia stymulację poznawczą i ćwiczenie mózgu, poszerza słownictwo i wiedzę, wzmacnia umiejętności pisania, wzmacnia wyobraźnię i empatię, a więc to wszystko co potrzebne jest do pisania. Prawda jest też taka, że mimo czytania nie napiszemy wiersza. Potrzebny jest talent, umiejętność bawienia się słowem, szybkiej reakcji na natchnienie, pomysł. Brak odpowiednio szybkiej reakcji, aby błyskawicznie zapisać, zanotować w formie szkicu pojawiające się  myśli. Potem dopiero przyjdzie czas na "obróbkę" wiersza, zmiany, usuwanie przegadanych wersów. U mnie praca nad wierszem trwa około dwóch do trzech miesięcy. Owszem bywa i tak, że niektóre wiersze powstają pod wpływem chwili. Niewiele już potem zmieniam, ale są to wiersze wyjątkowe. Na pewnym spotkaniu w niewidomą poetką przyszedł mi do głowy pomysł wiersza, który zanotowałem na karnecie autobusowym. Ważne jest to, że musiałem go zanotować, w przeciwnym razie z pomysłu zostałyby tylko fragmenty, których nie można już odtworzyć. Dlatego tak ważne jest notowanie pomysłu. Natchnienie jest błysk światła, jest czymś ulotnym, chwilowym, pojawia się i znika. Jeżeli nie zapiszemy pojawiającej się myśli, to zniknie ona i pozostanie nam tylko próżne szukanie co właściwie chciałem napisać. 

 

Natchnienie

Skąd przychodzi nie wiadomo
Dlaczego nie wiem
Jedyne co wiem
To że muszę myśl zapisać
Choćby na skrawku paragonu
Nie zapisana odejdzie
Jak ktoś kogo nie zauważono
Jak ślad na plaży zmyty przez falę
Jak chwila co minęła
Ulotna i nietrwała

  Ziemowit Szafran

Słupsk 10.04.2024r


piątek, 26 kwietnia 2024

Samotność przez chwilę

  Z samotnością zdążyłem się oswoić. Czy to oznacza, że się przyzwyczaiłem? Otóż sam zadaję sobie pytanie, na ile zdołałem się z nią oswoić i czy na pewno przyzwyczaiłem się do niej. Weryfikacją jest przyjazd do mnie na dłużej moich dzieci. Radość jest wtedy nieopisana. Gdzieś znika na parę dni cisza pokojów wypełniona grającym telewizorem. Wydaje się, że jest nas pełno nawet gdy jesteśmy tylko we dwoje. Czas jednak płynie nieubłaganie i w końcu przychodzi dzień rozstania. Dzieci mają swoje życie, swoją pracę, swoje rodziny do których prędzej czy później muszą wrócić. I gdy zamkną się drzwi za nimi, wtedy jakby przez dziurkę od klucza  wchodzi do domu samotność razem z chandrą. Zastanawiam się czy bardziej jest to ponowne odczucie  samotności czy też chandra. Chyba jednak to drugie, ponieważ zdążyłem się szybko przyzwyczaić do bycia razem. Błąd polega na tym, że w chwili radosnego powitania naszych dzieci zupełnie zapominam o tym, że wkrótce wyjadą. Ten radosny stan bycia razem przesłania mi oczywisty fakt, że wkrótce wyjadą. Znów więc zostanę sam i przyjdzie mi znów czekać długie tygodnie, aż przyjadą choćby na weekend.  Przez pierwsze godziny nie wiem za co się wziąć. Tak jakby tęsknota przytłumiała wszelkie myśli. A przecież tyle jest do zrobienia i można spokojnie zająć sobie czas. Jednak nie. Myśli o dzieciach, które wyjechały przed chwilą, przeważają. Potrwa to zapewne jeden dzień. Przeważnie na drugi już przywykam do tego stanu rzeczy i żadna chandra mi nie dokucza. Pozostaje samotność i świadomość tego, że jest się sam i żadne media społecznościowe tego nie zniwelują. Owszem można chwilę porozmawiać, zobaczyć siebie, ale po pewnym czasie kończymy rozmowę i wracamy do rzeczywistości bycia samemu. Pozostaje czekanie, aż znów przyjadą na parę dni. Dlatego tak ważne dla mnie jest wychodzenie z domu. Działanie w różnych grupach i stowarzyszeniach. Pozwala to na pracę społeczną, spotkania towarzyskie, zawieranie znajomości. Prawdziwa samotność zaczyna się bowiem wtedy, gdy już nie mamy komu otworzyć drzwi, nie mamy do kogo zadzwonić, ani na kogo czekać. Dopóki działamy, dopóki mamy zajęcie i znajomości dopóty nie jesteśmy sami. Chandra i poczucie samotności przychodzą tylko na chwilę, bowiem każde rozstania są smutne i niosą ze sobą tęsknotę, aż wejdziemy znów w rytm naszych zajęć i znajomości.

czwartek, 21 marca 2024

Czym są UTW

Czym właściwie jest Uniwersytet Trzeciego Wieku. Czy to miejsce
zabawy, rekreacji i luz bluesa czy też coś więcej. Coś, co pozwala na starzenie się od nóg, a nie od głowy. Dlatego tak cenne są wszelkie zajęcia w grupach zainteresowań, inaczej sekcji np.historycznej, geograficznej, biologicznej, literackiej, florystyki, czy frywolitek. Sekcja florystyki czy frywolitek bynajmniej nie jest tylko dla pań. Na Słupskim UTW uczęszczali panowie. Mężczyźni okazuje się też potrafią i to z wielkim powodzeniem robić piękne rzeczy. Zabawa i rekreacja są oczywiście równoprawne, ale zawsze musi być równowaga między zajęciami intelektualnymi a rekreacją. Zachwianie tej równowagi na korzyść tylko rekreacji grozi odejściem od misji kształcenia ustawicznego, głównego celu UTW. Zatem dbajmy, aby UTW były prawdziwie seniorskim uniwersytetami a nie klubami emeryta.

sobota, 9 marca 2024

Świat bez kobiet byłby jak ogród bez kwiatów

 Dzisiaj przypada 08 marca, a więc Dzień Kobiet. Śpieszą panowie z kwiatami do swoich żon, partnerek, przyjaciółek, córek itd. Od razu trzeba zadać sobie pytanie, nasuwające się, gdy widzimy panów obdarowujących swoje panie naręczami kwiatów a nieraz jednym goździkiem. Czy obchodzimy to święto, bo tak każe tradycja, i po prostu trzeba się pokazać, że pamiętamy o swoich paniach. A  nie można by trochę inaczej, włączyć fantazję panowie i zaprosić naszą kochaną do kawiarni, tam wręczyć bukiecik frezji lub stokrotek. A tak to wpadamy  w sztampę,  która nie wiem czy kobiety cieszy? Napisałem w tytule "Świat bez kobiet byłby jak ogród bez kwiatów. To prawda. Prawdą jest i to, że każdy ogród a szczególnie rosnące w nim kwiaty wymagają nieustannej pielęgnacji. Dopiero wtedy zadbana i pielęgnowana róża, piwonia, pięknie , niemal w dowód wdzięczności, zakwitną. To oczywiście metaforyczne porównanie, ale o kobiety dbać trzeba, cały, okrągły rok. Trochę trzeba być ogrodnikiem, który wie jak wypielęgnować różę, aby zakwitła.
Dość już  tych ogrodniczych porównań. Na temat kobiet znalazłem interesujący i chyba bardzo trafny cytat "Kobieta jest jak niekończąca się książka. Trzeba ją czytać przez całe życie". Innymi słowy kobiety są nieodgadnione i w tym ich urok, ale żeby je zrozumieć,  uczyć się ich musimy przez całe życie. Panom życzę wytrwałości a wszystkim Paniom z okazji ich święta życzę wszystkiego najlepszego.




środa, 28 lutego 2024

Po co babcię denerwować...

"Po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy" czyli rzecz jak chcą niektórzy widzieć UTW

 Cytat z piosenki Wojciecha Młynarskiego wydaje się bardzo na czasie. Dlaczego - spróbuję to wyjaśnić. Od razu powiem, że rzecz idzie o Uniwersytety Trzeciego Wieku. Czym są, jaką mają misję, po co i w jakim celu zostały w ogóle utworzone, te pytanie trzeba zadać, aby znaleźć na nie  odpowiedź i zarazem powiedzieć czym Uniwersytety Trzeciego Wieku być nie powinny i czego się wystrzegać i czy w ogóle UTW powinny istnieć w takim sensie w jakim chętnie chciałyby je widzieć Urzędy Miast i Gmin, ale także dziennikarze krytykujący założenia UTW.   Na temat UTW dyskusja jest coraz bardziej ożywiona. Wśród dziennikarzy, naukowców i rządzących na  różnych szczeblach władzy  zdania są podzielone. To dobrze. Każdy bowiem widzi inną rolę UTW. To też dobrze.  Niedobrze jednak, gdy nie widzi się w UTW stowarzyszeń działających na podstawie ustawy o stowarzyszeniach oraz co chyba najważniejsze działających na podstawie  art. 12 Konstytucji RP "Rzeczpospolita Polska zapewnia wolność tworzenia i działania związków zawodowych, stowarzyszeń, ruchów obywatelskich, innych dobrowolnych zrzeszeń oraz fundacji". 
   Uniwersytet Trzeciego Wieku to uczelnia specyficzna, to seniorski uniwersytet mający na celu kształcenie ustawiczne osób starszych. Początków UTW należy szukać w dziewiętnastowiecznej koncepcji kształcenia wszechnicowego duńskiego pastora Nicolasa Frederica Severina Grundtviga. Pierwszy Uniwersytet Trzeciego Wieku powstał  roku 1973 z inicjatywy profesora Pierra Vellasa. W Polsce pierwszy UTW powstał 1975 roku dzięki inicjatywie profesor Haliny Szwarc. Podstawą działalności seniorskich uniwersytetów jest przeciwdziałanie marginalizacji seniorów. Jednak to nie wszystko. Jedną z naczelnych idei UTW jest kształcenie ustawiczne.  Na strukturę seniorskich uniwersytetów składają się: wykłady ogólne oraz zajęcia w sekcjach zainteresowań, mające na celu edukację w zakresie rożnych dziedzin, realizacji osobistych zainteresowań, utrzymanie sprawności psychicznej i fizycznej, udział w życiu kulturalnym i społecznym. Uczestnictwo w uniwersytecie trzeciego wieku  zwiększa aktywność intelektualną i fizyczną seniorów przeciwdziała demencji i jest okazją do wychodzenia z domu, pozwala zawierać nowe znajomości.  Zajęcia w wszelkich formach aktywności fizycznej znakomicie wpływają na poprawę kondycji fizycznej seniorów. UTW przeciwdziałają także samotności osób starszych. 
   Każdy Uniwersytet Trzeciego Wieku to autonomiczne stowarzyszenie senioralne, kierujące się własnym Statutem i misją. Dzisiaj jednak coraz częściej słychać od władz miast oraz w mediach, że są to hermetycznie zamknięte stowarzyszenia, które nie działają na rzecz coraz liczniejszych środowisk seniorskich. Dlaczego akurat UTW mają dbać o organizację festynów, Dni Seniorów, dla ludzi starszych, tego na ogół się nie mówi? Seniorskie Uniwersytety, szczególnie te w miastach, współpracujące z uczelniami wyższymi, to elitarne stowarzyszenia zrzeszające od pięciuset do tysiąca studentów i jest to zaledwie ułamek ludzi starszych zamieszkujących w miastach. Siłą rzeczy nie są w stanie przyjąć więcej studentów, choćby ze skromności bazy, przeważnie użyczonej przez uczelnię. Owa elitarność jest dla niektórych przysłowiową "solą w oku". Coraz częściej są naciski, aby były bardziej otwarte, działały więcej na rzecz ludzi starszych. Urzędy Miast proponują dofinansowanie projektów na organizację imprez miejskich. Ma być bardziej ludowo, swojsko i przyjemnie. Tyle tylko, że kłóci się to z założeniami seniorskich uniwersytetów. Stowarzyszenia seniorskie UTW, które dadzą się "złapać" na ową otwartość i ludowość zaczynają powoli odchodzić od swej statutowej misji. Gdy jeszcze do tego dodamy władze stowarzyszeń, które nie czują misji przypisanej UTW, a chcą zaistnieć  poprzez organizację imprez miejskich, to seniorskie uniwersytety coraz bardziej infantylizują swoją działalność. Jeżeli zarządy nie przebudzą sią i nie zawrócą z drogi  organizowania imprez dla osób starszych, gdzie ma królować przede wszystkim zabawa, relaks, piosenka, to zamiast realizacji misji kształcenia ustawicznego, uniwersytety przyjmą  jako naczelną ideę bawienie ustawiczne. Po co kształcić się ciągle. Lepiej ciągle się bawić?  I tu dochodzę do cytatu na początku wpisu z piosenki Wojciecha Młynarskiego  "Po co babcię denerwować, nich się babcia cieszy".